- Christchurch czyli już w kraju Władcy Pierścieni
- Pierwsze spotkania z nowozelandzką naturą
- Doliny Alp Południowych
- Na nowozelandzkich drogach …
- Nie dla nas Kepler Track
- Nad Jeziorem Wakatipu
- Glacier Burn Track
- Zwiastuny końca wakacji …
- Pod górkę i z górki, z wodą w tle …
- Dojeżdżamy do Rohanu …
- Krajobrazowy zawrót głowy…
- Naleśniki w Punakaiki i meszki w Rotoriti
- Jesteśmy Winni …
- Wschodnie wybrzeże i jego natura
- „Delfiny rozbiły system …”
- Wellington czyli już na Wyspie Północnej
- Piekło Mordoru, a pięknie jak w niebie …
- Nad jeziorem Taupo, gdzie kradną jaja …
- Gorąca haka …
- Bez mydła nie pójdzie …
- Hobbiton czyli „Tam i z powrotem” …
- Piha czyli hawajski zakątek Nowej Zelandii
- Ka Kite Aoteroa!
- Aoteroa Nowa Zelandia – podsumowanie i porady praktyczne
Piha pożegnała nas słońcem. Rankiem dotrzymaliśmy danego sobie poprzedniego wieczoru słowa i poszliśmy na krótki trekking na Lion’s Rock oraz nad wodospad Kitekite.
Góra nie rozczarowała widokowo, nawet jeśli nie udało nam się wejść na sam szczyt z uwagi na zamknięty szlak. Odważni w trampkach parli wbrew zakazowi, ale my postanowiliśmy nie ryzykować ostatniego dnia przed powrotem.
Wodospad tymczasem wymusił na nas dodatkowe podejście, nieoczekiwane, ale i przyjemne. Sam prezentował się interesująco, choć w porównaniu z wodospadami na Islandii, wszystkie, nawet jeśli piękne, wypadają blado pod kątem rozmiaru i rozmachu.
Dojeżdżając do Auckland chcieliśmy jeszcze zaliczyć Mt. Eden, widokowy punkt na mapie miasta, z którego rozpościera się panorama. Nieopatrznie jednak sprawdziliśmy, kiedy powinnismy oddać nasze wypożyczone auto. Ku ogromnemu zdziwieniu, data odstawienia na lotnisko minęła 3 godziny temu. W te pędy więc jedziemy do biura Apex w Auckland. W samochodzie cisza, każdy kalkuluje ryzyko i koszty. Nie ma Asi, głównej wypożyczającej, w czym ja osobiście upatruję największego ryzyka. Tymczasem pani w wypożyczalni nawet nie drgnęła powieka przy przedłużaniu nam auta na kolejne dwa dni 🙂 Ciśnienie z nas zeszło, przy kawie śmiejemy się z sytuacji, choć do tej pory nie wiemy jak to się stało, że chcieliśmy oddać samochód na lotnisku, na 2 dni przed odlotem …
Popołudnie spędzamy przy pakowaniu, czterech butelkach wina i pięciu odcinkach Wiedźmina. Zwiedzanie miasta zostawiliśmy na poniedziałkowe przedpołudnie. W końcu są priorytety 🙂
Rankiem opuszczamy niezwykły Grand Central Apartament, który niegdyś był dworcem. Odnowiony, jakkolwiek z zachowaniem poprzedniej architektury, zaadoptowany na hotel, doskonale wpisał się w nasze potrzeby jakościowe i lokalizacyjne.
Idziemy w kierunku Queens Wharf, nabrzeża, gdzie zaczynamy zwiedzanie miasta z samozwańczym przewodnikiem. Przyznaję, że zwiedzam miasto w tym formacie po raz pierwszy. Dzięki Ani poznanej w Piha, która podsunęła nam ten pomysł. A Marty, nasz przewodnik, bardzo wysoko postawił poprzeczkę. Przeprowadził nas nieoczywistym szlakiem Auckland, dając wgląd w historię i kulturę miasta, o której niekoniecznie można przeczytać w internecie. Wszystkie te opowieści okrasił doskonałym poczuciem humoru oraz pokazał, że Nowozelandczycy mają do siebie ogromny dystans.
Dumni są z bycia „Kiwi”, nawet jeśli nazwa ta została wzięta od małego nielota, którego można zobaczyć tylko nocą. Ekscytują się dosłownie wszystkim, do tego stopnia, że 10 tysięcy biletów, by podziwiać dziurę pod metro, sprzedało się na pniu. Nie przeszkadza im, że All Blacks to efekt błędnego cytatu sportowego komentatora, który pod koniec XIX wieku krzyknął „they play all backs” 🙂 Potrafią wydać 28 milionów na referendum dotyczące zmiany flagi, by ostatecznie zostać przy tej starej. Twierdzą, że wymyślili flat white coffee, a jeśli nawet autorami są Australijczycy, to Nowa Zelandia ją na pewno udoskonaliła. No i te kobiety, które w 1893 roku jako pierwsze na świecie wywalczyły prawo do głosowania. Wszyscy, kobiety i mężczyźni są z tego powodu bardzo dumni 🙂 Przez niemal trzy godziny spacerowaliśmy z Martym, który w szaroburym mieście pokazał nam kolorowe obrazki.
Na koniec naszego pobytu w Auckland, idziemy na Mount Eden, która jest żywym dowodem na to, że miasto również leży na wulkanie. Wiele zielonych już stożków wulkanicznych doskonale widocznych ze szczytu, przypomina, że ten wulkan już raz wybuchł w nowożytnej historii, a gigantyczny krater na szczycie Mount Eden tylko uwypukla ten fakt.
No cóż, zaczęliśmy górami nasz pobyt w Nowej Zelandii, i górą go kończymy. Pięć tygodni, dwie wyspy, prawie 4500 km przejechanych wyłącznie przez Łukasza, morze wypitego wina, cudne krajobrazy i kilka rozczarowań, których nie udało nam się uniknąć.
Czas wracać do domu, a więc Ka Kite Aoteroa!