- Christchurch czyli już w kraju Władcy Pierścieni
- Pierwsze spotkania z nowozelandzką naturą
- Doliny Alp Południowych
- Na nowozelandzkich drogach …
- Nie dla nas Kepler Track
- Nad Jeziorem Wakatipu
- Glacier Burn Track
- Zwiastuny końca wakacji …
- Pod górkę i z górki, z wodą w tle …
- Dojeżdżamy do Rohanu …
- Krajobrazowy zawrót głowy…
- Naleśniki w Punakaiki i meszki w Rotoriti
- Jesteśmy Winni …
- Wschodnie wybrzeże i jego natura
- „Delfiny rozbiły system …”
- Wellington czyli już na Wyspie Północnej
- Tongariro Alpine Crossing
- Nad jeziorem Taupo, gdzie kradną jaja …
- Gorąca haka …
- Bez mydła nie pójdzie …
- Hobbiton czyli „Tam i z powrotem” …
- Piha czyli hawajski zakątek Nowej Zelandii
- Ka Kite Aoteroa!
- Aoteroa Nowa Zelandia – podsumowanie i porady praktyczne
Dziś rozgrzewka w Alpach Południowych, w Aoraki Mt Cook National Park. Około godziny zajmuje nam dojazd z Twizel do Aoraki Mt Cook Village, skąd startujemy na Hooker Valley Track.
Jesteśmy tam jeszcze przed 9.00, a już jest sporo turystów. Dobija nas autokar, z którego wysypują się emerytowani Japończycy. Świadomość tego, że nasza biała rasa wymiera, dobitnie dociera do mnie tu, w Australii i Nowej Zelandii. W kraju, którego przodkowie pochodzili z Europy, praktycznie nie ma białych ludzi …
Nic to! Plan jest taki, by dotrzeć do celu przed Japończykami. Umówmy się, szlak nie prezentuje żadnych trudności. To taki 10 km spacer, niemal po płaskim, nad Czarny Staw Gąsienicowy czyli turkusowe jezioro Hooker. Piękna górska sceneria z obu stron, trzy mosty zwieszone nad rwącą rzeką lodowcową. Przejrzystość powietrza słaba, ale chmury zdają się przecierać. Dopiero później dowiemy się, że taka przejrzystość jest efektem dymu, który z pomocą zachodniego wiatru dociera tu z Australii, gdzie wciąż płonie busz.
Nad jeziorem Hooker, od którego zresztą bierze nazwę dolina (lub odwrotnie) zatrzymujemy się na chwilę. Wybieramy punkt widokowy na górze, ale tam wiatr urywa nam głowy i wygania nas zaraz po zjedzeniu banana.
Wiatr nie jest dziś naszym sprzymierzeńcem. Popołudniem mamy zarezerwowany lot helikopterem i samolotem wokół Góry Cooka oraz nad lodowcami Franz Joseph i Fox, z lądowaniem na lodowcu. Ale jeśli nadal będzie tak wiało, to będziemy musieli obejść się smakiem.
Ok. 11.30 kończymy nasz spacer i jedziemy do Sir Edmund Hillary Alpine Center. Postać Edmund Hillarego powinna być znana każdemu, kto choć trochę interesuje się górami. 29 maja 1953 roku, wraz z Norgayem Tenzingiem, dokonał pierwszego wejścia na Everest. Zagrał tym samym na nosie brytyjskiej ekspedycji, której – jako Nowozelandczyk – był członkiem, albowiem w ogóle nie był brany pod uwagę do ataku szczytowego. A że wszyscy „pewniacy” się wykruszyli po drodze, a on wciąż miał zapasy energii, to skwapliwie skorzystał z okazji. Jego muzeum pełne jest ciekawych pamiątek i opowieści o nim, jego historii i dokonaniach. Górę Cooka, którą zdobył w 1947 roku, a która pozwoliła mu marzyć o górach najwyższych, szczególnie sobie upodobał i wracał tu regularnie do śmierci w 2008 roku.
W muzeum jest również kino, które wyświetla filmy związane z Górą Cooka. Jeśli komuś się wydaje, że te bagatela 3724 m n.p.m. zdobywa się łatwo, to jest w dużym będzie. Góra przeznaczona jest wyłącznie dla wspinaczy i wyłącznie w sezonie letnim. Warunki pogodowe, wiatry i temperatura w szczególności, sprawiają, że poza zawartością tlenu w powietrzu, niczym nie ustępuje swoim dużo wyższym himalajskim siostrom i braciom. Film o ratownikach pracujących w sezonie na tej górze i prezentowane historie z i bez happy endu, bardzo nas poruszyły…
Na koniec jedziemy na Aoraki Mt Cook Airport. To stamtąd mamy odlecieć, ale przede wszystkim chcemy dowiedzieć się, czy w ogóle odlecimy przy tym wietrze. Pracujące śmigła helikopterów są obietnicą, że nam się uda. Lot, który sobie wybraliśmy – ten wokół Mt Cook i lodowców – jest jednak odwołany z uwagi na długość trasy, która przy tym wietrze, stanowiłby zbyt duże ryzyko. Najpierw proponują nam 35 minutowy lot na lodowiec Tasmana, ale w wyniku wciąż pogarszających się warunków i ta opcja odpada. Ostatecznie możemy wybierać pomiędzy powrotem do domu a lotem wokół Doliny Tasmana, z lądowaniem na Liebig Dome (2350 m n.p.m.). Nie jest to idealne rozwiązanie, ale … życie nie jest idealne 🙂
O 16.30 wchodzimy do helikoptera, mając nadzieję, że pracujące śmigła nie utną nam głów. Na szczęście nic takiego się nie dzieje. Pasy bezpieczeństwa, słuchawki wyciszające i … start, niemal dziobem do dołu! Już wiem, że nie będzie łatwo, gdyż naszemu pilotowi dość łatwo przychodziły manewry skrętów.
Pod nami tymczasem rozlewiska, które powstają pod wpływem wycofywania się lodowca Tasmana i wyciekania strumieni z powstałego jeziora. Przejrzystość faktycznie nie ułatwia obserwacji, Mt Cook cały w chmurach, ale i tak jest zjawiskowo. Zachwyt przerywany jest jednak nagłymi spadkami maszyny w dół. Kilkukrotnymi. Pikająca kontrolka nie pomaga, ale spojrzenie na zrelaksowanego pilota przywraca mi nadzieję, że będzie ok.
Lądujemy na śnieżnym polu Liebig Dome, skąd rozciąga się cudowna panorama Alp Południowych. Śnieg niekiedy po kolana, chłód lodowca bije po cienkich getrach, „bunkrów nie ma ale i tak jest zajebiście” 🙂 To dla mnie najprzyjemniejsza część „lotu”, kiedy stoję na ziemi, na górskim szczycie i nie lecimy tym chwiejnym helikopterem.
Wrócić jednak trzeba. Na szczęście lot powrotny nie trwa długo, i po równie pionowym jak start lądowaniu, Squirrel dotyka powierzchni lotniska, a śmigła się zatrzymują.
Nie mówię „nie” tak kategorycznie, ale minie dużo czasu zanim ponownie, z własnej nieprzymuszonej woli i … na trzeźwo wsiądę do helikoptera przy tak wietrznej pogodzie 🙂
Krótki film z naszego pierwszego, wspólnego lotu śmigłowcem, czy tez helikopterem – KLIK