- Christchurch czyli już w kraju Władcy Pierścieni
- Pierwsze spotkania z nowozelandzką naturą
- Doliny Alp Południowych
- Na nowozelandzkich drogach …
- Nie dla nas Kepler Track
- Nad Jeziorem Wakatipu
- Glacier Burn Track
- Zwiastuny końca wakacji …
- Pod górkę i z górki, z wodą w tle …
- Dojeżdżamy do Rohanu …
- Krajobrazowy zawrót głowy…
- Naleśniki w Punakaiki i meszki w Rotoriti
- Jesteśmy Winni …
- Wschodnie wybrzeże i jego natura
- „Delfiny rozbiły system …”
- Wellington czyli już na Wyspie Północnej
- Piekło Mordoru, a pięknie jak w niebie …
- Nad jeziorem Taupo, gdzie kradną jaja …
- Gorąca haka …
- Bez mydła nie pójdzie …
- Hobbiton czyli „Tam i z powrotem” …
- Piha czyli hawajski zakątek Nowej Zelandii
- Ka Kite Aoteroa!
- Aoteroa Nowa Zelandia – podsumowanie i porady praktyczne
Nowozelandzkie góry i tym razem broniły zaciekle dostępu do siebie. Wiatr 80 km/h i deszcz, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Dalszy trekking, zwłaszcza w perspektywie noclegu pod namiotem, byłby wyłącznie walką z sobą, a przy tym sprzęcie, walką skazaną na niepowodzenie. Nepalskie spodnie TNF zamiast „water proof” okazały się być „water through”, a AKU, które zawiodły Fibaka w Kirgistanie pękając na szwie, w ten sam sposób zawiodły i mnie. Woda lala się do środka mimo szarej taśmy. Jedyną rozsądną decyzją był odwrót.
A zapowiadało się nieźle. Wiedzieliśmy, że pogoda nie będzie wymarzona, ale w naszej ocenie byliśmy przygotowani i na zimno i na deszcz. Ruszyliśmy o 8.30 z parkingu, gdzie zaczyna się trek na Broad Bay. Rzutem na taśmę zmieniliśmy nocleg pod namiotem na Broad Bay na schronisko w Luxmore Hut. Decyzja dobra, choć kosztowna, bo nowozelandzkie schroniska się bardzo cenią.
Pierwsze 6 km to droga przez las. Płasko, ale malowniczo. Szpalery paproci, gęstwina omszałych drzew w słusznym wieku czy „owłosione” krzewy, to wszystko nawiązuje do tajemniczego lasu Fangorn, który zresztą reżyser Władcy Pierścieni odnalazł w pobliskim Snowdow Forest. Wcale nie zdziwiłabym się, gdyby te drzewa nagle zaczęły się ruszać i chodzić 🙂 Do tego wzburzone fale jeziora Te Anau, wzdłuż którego idziemy, głośno rozbijają się o brzeg, dodając dramaturgii do naszego deszczowego spaceru.
Do Broad Bay dochodzimy w godzinę. Stąd zaczyna się mozolne podejście, które wyprowadza na grań prowadzącą do Luxmore Mountain. Naszym celem na dziś jest Luxmore Hut, położona na prawie 1100 m n.p.m, a więc jakieś 900 m podejścia. Gdyby nie fakt, że leje, szlak byłby naprawdę przyjemny. Intensywnie pachniało lasem, a do tego co i rusz słychać było śpiew ptaków, które widocznie śpiewają tu również podczas deszczu.
Po około godzinie z małym hakiem dochodzimy do skał, które obchodzimy wąskim trawersem, wspomaganym przez kilka sztucznych ułatwień. Na koniec grań. Piękna, bo otworzyły się widoki na góry, z Mt Luxmore na czele, ale granat chmur wiszących nad szczytami nie napawa optymizmem. Przy tym wieje okrutnie. Deszcz nie występuje tu pod postacią kształtnych i obłych kropli, ale ostrych szpilek, które boleśnie atakują policzki. Ręce zamarzają, niemniej wydaje nam się, że damy radę te 2 km do schroniska.
Daliśmy. W schronisku nie jest ciepło, ale nie wieje i nie pada. Ciało nabiera temperatury, ale bardzo powoli. Znałam wcześniej uczucie zmrożenia końcówek palców, ale nie znałam uczucia zmrożenia całej dłoni (a nawet dwóch), którymi nie jestem w stanie nic zrobić. Zjadamy coś na szybko, a potem przez kolejne 2-3 godziny, przytulając się, dochodzimy do siebie w śpiworach. Niebezpiecznie się wychłodziliśmy.
Luxmore Hut to dość duży budynek, w którym jest pomieszczenie kuchenne-jadalne, dwie sale sypialniane łącznie na 56 łóżek oraz prywatne pokoje strażnika parku, który tu na stałe rezyduje w sezonie. Jedzenie należy sobie zapewnić samemu. Wieczorem, Jeanine, rengerka z parku, opowiedziała nam nieco o zasadach bezpieczeństwa, przyrodzie, pogodzie, a następnie zaśpiewała nam piosenkę o niebieskiej gęsi (występuje tylko w tym rejonie NZ) i morderczej kunie, zmuszając nas do odśpiewania refrenu. Bum-diri-diri-bum-bum-bum. Za brak śpiewania groziła noc na zewnątrz, więc śpiewaliśmy wszyscy zgodnym chórem.
Noc była koszmarna. 50 ludzi dookoła. Każdy chrychał, wstawał, coś zrzucał z łóżka, przekręcał się, a niekiedy – jak Fibak – chrapał próbując zagłuszyć przeokrutnie wiejący wiatr. Nie dało się spać. 6.45 dzwoni nasz budzik, a wielu już nie ma. Zbieramy się powoli, bo pośpiech w tych niezmiennych warunkach pogodowych jest bez sensu. Ma lać cały dzień. Przed nami 6h trekingu do Iris Burn Camping, choć mamy nadzieję, że 6h uda nam się skrócić, jak wczoraj, do 4h.
8.45 meldujemy się na szlaku. Zacina od pierwszych kroków. Za chwilę nieco ustaje i zaczynam żywić nadzieję, że może nie będzie tak źle. Ale to złudna nadzieja. Jak tylko pokonujemy wzniesienie i wychodzimy na grań, wiatr, deszcz i grad witają nas ponownie. Po 30 minutach marszu, gdzie udało nam się przejść zaledwie kilometr, jestem całkowicie mokra. Spodnie deszczowe puściły, a buty rozkleiły się do końca. Deszcz zacina pod takim kątem, że mimo przeciwdeszczowych osłon na plecaki, woda dobiera się do ich wnętrza. Przed nami jeszcze 5 km w tym odsłoniętym terenie, potem 8 km w lesie, by na koniec musieć rozstawić wypożyczony namiot. Nie podoba mi się. Przyjemności nie znajduje w tym już żadnej, dlatego proponuję Łukaszowi odwrót. Waha się tylko przez chwilę, ale potem potwierdza, że to dobra decyzja.
Powrót do samochodu zajmuje nam w sumie 4h, ale trasa – choć ta sama- zmieniła się pod wpływem obfitych opadów deszczu. Szlak jest w wielu miejscach zalany i trzeba go obchodzić dookoła, a rzeki, które jeszcze wczoraj były spokojnymi strumieniami, dzisiaj są rwącymi potokami. Burza, która rozszalała się na koniec, i walące pioruny, utwierdziły nas w słuszności podjętej decyzji. A w hotelu, który zabukowaliśmy na szybko, odkryliśmy skalę zniszczeń. Mokre śpiwory, mokre ubrania, mokre paszporty … Ech, oby Pinot Gris przywrócił nam dobry nastrój …