This post is part of a series called Nowa Zelandia 2019
Show More Posts
- Christchurch czyli już w kraju Władcy Pierścieni
- Pierwsze spotkania z nowozelandzką naturą
- Doliny Alp Południowych
- Na nowozelandzkich drogach …
- Nie dla nas Kepler Track
- Nad Jeziorem Wakatipu
- Glacier Burn Track
- Zwiastuny końca wakacji …
- Pod górkę i z górki, z wodą w tle …
- Dojeżdżamy do Rohanu …
- Krajobrazowy zawrót głowy…
- Naleśniki w Punakaiki i meszki w Rotoriti
- Jesteśmy Winni …
- Wschodnie wybrzeże i jego natura
- „Delfiny rozbiły system …”
- Wellington czyli już na Wyspie Północnej
- Tongariro Alpine Crossing
- Nad jeziorem Taupo, gdzie kradną jaja …
- Gorąca haka …
- Bez mydła nie pójdzie …
- Hobbiton czyli „Tam i z powrotem” …
- Piha czyli hawajski zakątek Nowej Zelandii
- Ka Kite Aoteroa!
- Aoteroa Nowa Zelandia – podsumowanie i porady praktyczne
Mordor w piątek trzynastego brzmiał ryzykownie, zwłaszcza kiedy w przeddzień trekkingu było oberwanie chmury, ale postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Pobudka o 5.40, a za oknem piękne słońce. Z uśmiechem na twarzy dopakowujemy plecaki, dojeżdżamy shuttle busem do Parku Narodowego Tongariro, gdzie zaczynamy nasz trek.
Czeka nas 19,4 km, dół-góra-dół-płasko-płasko-góra-dół. Szlak dzieli się ewidentnie na kilka etapów. Pierwsza godzina z hakiem to spacer po wulkanicznym terenie do Soda Springs, czyli stosunkowo niewielkiego wodospadziku. Następnie strome podejście pod Krater Południowy, z którego już otwiera się widok na Mt. Ngauruhoe (2287 m n.p.m.), znaną również jako Doom Mountain czy Góra Przeznaczenia. Spowita w czapie z chmur robi mroczne wrażenie.
Z Krateru Południowego podchodzimy pod ostatnie podejście pod Czerwony Krater i robimy sobie tam przerwę. Góra Przeznaczenia przez chwilę jest widoczna w całości i odsłania swój czerwono-brązowy wulkaniczny stożek. Mnie się wydaje nawet, że widzę fragment skały, z którego orły zabrały Froda i Sama, kiedy pierścień Saurona wylądował już w gorącej lawie.
Kanapka i herbata dobrze nam robią, tak dobrze, że możemy iść dalej.
Podejście pod Czerwony Krater nie wymaga od nas zbytniego wysiłku, za to widok, jaki się z niego roztacza otwiera nam usta na całą ich szerokość, i to na długo. Stoimy wszyscy wpatrzeni w wulkaniczną powłokę gór o wszystkich odcieniach czerwieni i brązu. Na szczycie dość mocno wieje, więc ostatecznie zbieramy się stamtąd i zaczynamy zejście w kierunku jezior Emeraldzkich. Jest stromo, ale wbrew pierwszemu wrażeniu, wulkaniczny popiół i drobne pumeksowe kamyki świetnie chronią przed poślizgnięciem. W dół ciągnie nas zjawiskowy, absolutnie spektakularny i zapierający dech w piersiach widok na trzy jeziora. Zielone, turkusowe i szmaragdowe. Słońce potęgowało efekt tych bajecznych kolorów, które cudnie kontrastowały z surowością wulkanicznego otoczenia. Mirka ma łzy w oczach, ja również jestem bliska rozklejenia się z wrażenia.
Teraz idziemy Kraterem Centralnym, który z góry również prezentuje się malowniczo. Widać dokładnie, gdzie dopłynęła lawa z ostatniej erupcji. Podejście pod Niebieskie Jezioro nie nastręcza nam żadnych problemów, choć mamy już ponad 10 km w nogach i zaczynamy odczuwać zmęczenie.
Od tego fragmentu oblicze Mordoru zaczyna łagodnieć, co nie oznacza, że nie mamy się mieć na baczności. Trawersujemy zbocza Mt Tongariro od północnej strony, albo walcząc z zimnym wiatrem albo z upalnym słońcem. Od Niebieskiego Jeziora prowadzi nas zapach siarki, który wydobywa się z różnych zakamarków Mt. Te Maari. Erupcja tego wulkanu zimą 2012 roku zmiotła z powierzchni ziemi schronisko, na szczęście niezamieszkałe w tamtym czasie, a urwiska wymusiły na strażnikach Parku Narodowego zmianę szlaku.
Od 13 km czujemy kolana i ogólne zmęczenie, więc robimy sobie kolejną przerwę. Wyjadamy zapasy, dopijamy herbatę. Mimo wiatru, czekających nas wciąż 6,5 km i narastającego zmęczenia, jesteśmy szczęśliwi. Bo to jeden z najpiękniejszych trekingów w naszym życiu, co wszyscy zgodnie przyznajemy.
Dalej szlak wiedzie połoninami, aż w końcu wprowadza nas w busz. To niesamowite jak zmieniały nam się scenerie pod drodze. Od surowych skał po tętniący życiem soczysto zielony las.
Ostatnie 2 km idziemy wyłącznie siłą woli, więc gdyż widzimy oznaczenie 19 km, z wdzięczności niemal całujemy drzewo zwiastujące rychły koniec cierpienia naszych stóp, kolan i mięśni pośladkowych 🙂
Do schroniska docieramy ok. 16.00. To dobry moment na otwarcie wina szykowanego na specjalną okazję. Riesling z St. Clair do Polski nie doleci, gdyż był potrzebny tu i teraz, by uczcić nasz treking Tongariro Alpine Crossing oraz zwieńczyć tym samym ukończenie Projektu Góry12.