- Christchurch czyli już w kraju Władcy Pierścieni
- Pierwsze spotkania z nowozelandzką naturą
- Doliny Alp Południowych
- Na nowozelandzkich drogach …
- Nie dla nas Kepler Track
- Nad Jeziorem Wakatipu
- Glacier Burn Track
- Zwiastuny końca wakacji …
- Pod górkę i z górki, z wodą w tle …
- Dojeżdżamy do Rohanu …
- Krajobrazowy zawrót głowy…
- Naleśniki w Punakaiki i meszki w Rotoriti
- Jesteśmy Winni …
- Wschodnie wybrzeże i jego natura
- „Delfiny rozbiły system …”
- Wellington czyli już na Wyspie Północnej
- Piekło Mordoru, a pięknie jak w niebie …
- Nad jeziorem Taupo, gdzie kradną jaja …
- Gorąca haka …
- Bez mydła nie pójdzie …
- Hobbiton czyli „Tam i z powrotem” …
- Piha czyli hawajski zakątek Nowej Zelandii
- Ka Kite Aoteroa!
- Aoteroa Nowa Zelandia – podsumowanie i porady praktyczne
Zostawiamy za sobą Taupo i jedziemy w kierunku Rotoroa. Po drodze jednak czeka nas geotermalna atrakcja. Orakei Korako, oddalona od Taupo jakieś 35 km. Jedna z najbardziej aktywnych geotermalnych dolin, i ponoć ta najbardziej nieprzewidywalna.
Łódeczką podpływamy na drugą stronę rzeki Waikato, która za chwilę wpływa do jeziora Ohakuri, i stamtąd zaczynamy nasz spacer. Już początek zwiastuje z czym będziemy mieć do czynienia. Gejzery (Diamentowy, Szafirowy), które wybuchają kiedy chcą, gorące strumienie, które płynąc zostawiają pod sobą wiele drogocennych i życiodajnych minerałów, gorące jeziora, które nawet w pochmurny dzień mienią się wszystkimi odcieniami turkusu i szmaragdu, czy wreszcie błotne baseny, które nie zachęcają do wskoczenia. Podziwiamy gardło diabła („Devil’s Throat”), paletę artystów („Artist’s Palette”), której nie powstydziłby się żaden z wielkich malarzy, czy wreszcie jedną z dwóch na świecie jaskiń, które występują na obszarze geotermalnym. A na koniec wracamy przez busz, gdzie – w końcu – dowiadujemy się, jaki liść jest emblematem Nowej Zelandii. Silver fern czyli srebrna paproć. Jesteśmy pod ogromnym wrażeniem kolorów i dźwięków, jakie ziemia wydaje w tym miejscu. Natura jest jednak najdoskonalszym z twórców. Kawą z widokiem na park geotermalny kończymy nasz pobyt w tym miejscu. Kawa jest wyborna, a widok onieśmielający, urzekający i na pewno zapadający w pamięć …
Dojeżdżamy do Rotorua. Organizujemy się w mieście pod kątem noclegu i jedzenia, a o 17.00 jedziemy do Tamaki Maori Village, na wieczór w wiosce Maorysów. Samo przywitanie tańcem Powhiri przyprawia o gęsią skórkę, ale kiedy wódz plemienia oznajmia, że teraz możemy się już uśmiechnąć i odezwać, zagęszczona atmosfera nieco się rozrzedza. Zwiedzamy wioskę, poznajmy historię, tradycje i zwyczaje, ćwiczymy z nimi gry zręcznościowe, a mężczyźni uczą się nawet haki. Pogoda nam nie sprzyja, bo leje jak z cebra, ale moc wrażeń zwycięża pogodowe niedogodności.
Na koniec plemię Maorysów prezentuje nam swoje tańce i pieśni, całość pokazu kończąc symboliczną haką. Ten taniec wojenny robi piorunujące wrażenie i jako ich przeciwnik mogłabym się wystraszyć. Ekspresja na twarzy, mimika, to jak wywracają oczami czy wreszcie gibkość ich języków, to wszystko powoduje, że tych niemałych ludzi o dumnych sercach naprawdę można się bać.
Moje wrażenia i spostrzeżenia a’propos Maorysów po tych kilku tygodniach w Nowej Zelandii są bardzo pozytywne. W sumie niepokonani przez kolonizatorów, dostrzegli potencjał płynący z cywilizacji niesionej przez Europejczyków, i w pokojowy sposób poddali się procesowi asymilacji. Dziś Nowozelandczyk to Maorys o jasnej karnacji lub Europejczyk o maoryskich rysach. Szalenie podoba mi się ich dbałość o maoryską kulturę i tradycję, to w jaki sposób ją pielęgnują i w jaki sposób oddają szacunek swoim przodkom. Kulturowy pokaz zwieńczyła kolacja, która przynajmniej w części została przygotowana w sposób tradycyjny, z wykorzystaniem geotermalnych właściwości tutejszej ziemi.
Butelką wina kończymy ten pełen wrażeń dzień 🙂