Wielkanoc w górach to już nasza tradycja. Rodzina już nawet nie zaprasza na te święta 🙂
Tym razem padło na Góry Izerskie, które do tej pory przegrywały rywalizację o naszą uwagę z Karkonoszami leżącymi tuż obok.
Bazą wypadową była stacja Orle, zimą pierwsza stacja na trasie narciarskich biegaczy, latem brama do krainy rowerzystów. Budynki Stacji Orle mają bogatą i różnorodną historię. W XVIII wieku była tu huta szkła, w nowożytnej historii Polski budynki straży granicznej, a dziś wszystko to służy turystom.
Przełom marca kwietnia to czas, kiedy raczej liczylibyśmy tutaj na śnieg, ale zmieniający się klimat zafundował nam słońce, 17 stopni i wiosenną pogodę. Szczęśliwie, rączki, stuptuty i łapawice rzutem na taśmę zostawiliśmy w domu, dzięki czemu zrobiło się miejsce na kilogramy jedzenia dla naszych trzech Dziubelków 🙂
Wielką Sobotę spędzamy na długim, 20-kilometrowym spacerze, którego koronnym punktem jest Wielka Kopa. Byliśmy na tej górze już kilka razy, ale ponieważ mała Madzia kolekcjonuje szczyty do Korony Gór Polskich – i ja szanuję taka pasję! – to postanowiliśmy jej towarzyszyć. Co ciekawe, do tej pory zawsze byliśmy tutaj zimą, kiedy był śnieg, a teraz ta sama droga wyglądała zupełnie inaczej! Od Chaty Górzystów, gdzie z uwagi na kolejkę ludzi nie dane było napić się piwa ani zjeść kultowych naleśników, do Orle wracaliśmy pięknym szlakiem wzdłuż Izery. Mijały nas tabuny rowerzystów w każdej kategorii wiekowej, bardzo często wspomagających się rowerami elektrycznymi. Dzięki temu góry stoją otworem również dla tych, dla których do tej pory były zbyt wymagające. Wieczór spontanicznie spędziliśmy w towarzystwie wesołej zbieraniny osób nocujących w Orle, gdzie przy szklaneczce kolorowego trunku opowiadaliśmy sobie rozmaite historie z życia wzięte.
Niedziela Wielkanocna zaczęła się tradycyjnie … od wielkanocnego śniadania. Nie było to jednak zwykłe śniadanie. Stanisław – właściciel schroniska – razem ze swoją ekipą, przygotowali prawdziwie świąteczny stół, zastawiony tradycyjnymi przysmakami wielkanocnymi. Wjechał żurek, kiełbasy, jaja, sałatki, śledzie, rozmaite ciasta. A przy stole zasiedli wszyscy, którzy tego dnia nocowali w schronisku. Na codzień nieznani sobie ludzie, a jednak wspólnie celebrujący ten świąteczny czas. Po śniadaniu jednak ruszamy w góry. Sernik się sam nie spali 🙂 Zrobiliśmy 14 km trasą nazywaną Workiem Jakuszyckim, zahaczając o bar na stacji w Harachovie, by napić się czeskiego piwa.
Lany Poniedziałek spędziliśmy w podgrupach. Mariany poszły po auto do Jakuszyc, albowiem – jak się okazało – można tu podjechać autem bez konieczności dźwigania ciężkich plecaków 🙂 A ja czekałam, aż Łukasz dojdzie do siebie po paskudnym zatruciu śledziami. Po południu poczuł się już na tyle dobrze, że poszliśmy na czeską stronę, do Jizerski i na Bukovec. Gdy wróciliśmy i tylko przestąpiliśmy próg schroniska, zaczął się prawdziwie Lany Poniedziałek. Izery pożegnały nas gigantyczną ulewą, dając do zrozumienia, że czas się rozstać.
To było kilka fantastycznych dni w sprawdzonym towarzystwie 🙂 Niewymagające pod kątem przewyższeń, ale oferujące długie trasy Izery mogą zmęczyć, jednocześnie oferując wspaniałe widoki, wieczorną ciszę i wszechogaraniający spokój. W schronisku można bardzo dobrze zjeść, choć menu jest krótkie i niewyszukane. Kuchnia wyspecjalizowała się w zupach, których jest całkiem spory wybór i każda jest obłędna. Jeśli chodzi o palmę pierwszeństwa, w naszej grupie zdania były podzielone między pomidorówką i barszczem ukraińskim. Niesamowitym doświadczeniem jest gorąca sauna połączona z kąpielą w dopływie Jizery, kiedy to stopy tak marzną od lodowatej wody, że ma się wrażenie palącego w nich ognia. Staszek właściciel również nadaje kolorytu temu miejscu. Sprawia wrażenie surowego, ale jest bardzo towarzyski i lubi opowiadać historie. Zdecydowanie nabraliśmy apetytu na więcej Izerów, tym razem na rowerach 🙂