- Christchurch czyli już w kraju Władcy Pierścieni
- Pierwsze spotkania z nowozelandzką naturą
- Doliny Alp Południowych
- Na nowozelandzkich drogach …
- Nie dla nas Kepler Track
- Nad Jeziorem Wakatipu
- Glacier Burn Track
- Zwiastuny końca wakacji …
- Pod górkę i z górki, z wodą w tle …
- Dojeżdżamy do Rohanu …
- Krajobrazowy zawrót głowy…
- Naleśniki w Punakaiki i meszki w Rotoriti
- Jesteśmy Winni …
- Wschodnie wybrzeże i jego natura
- „Delfiny rozbiły system …”
- Wellington czyli już na Wyspie Północnej
- Tongariro Alpine Crossing
- Nad jeziorem Taupo, gdzie kradną jaja …
- Gorąca haka …
- Bez mydła nie pójdzie …
- Hobbiton czyli „Tam i z powrotem” …
- Piha czyli hawajski zakątek Nowej Zelandii
- Ka Kite Aoteroa!
- Aoteroa Nowa Zelandia – podsumowanie i porady praktyczne
Na pożegnanie z Australią wybraliśmy zwiedzanie Marvel Stadium, miejskiego stadionu, który gości ligę AFL, krykieta czy piłkę nożną, w międzyczasie organizując eventy typu trzydniowy koncert U2 czy konwent świadków Jehowy 🙂 Na brak nudy nie narzekają, a odkąd Marvel wygrał przetarg na dziesięcioletnią nazwę stadionu, między gośćmi przechadzają się również bohaterowie marvelowskich komiksów.
O 15.00 jesteśmy już na lotnisku. Virgin Australia jako linia nie zachwyciła. Nie rozumiem po co są zautomatyzowane bramki do oddania bagażu, skoro cudzoziemcy i tak muszą pojawić się przy stanowisku odprawy, by pokazać … bilet powrotny! Wprowadza to niepotrzebne zamieszanie. Do tego spore opóźnienie wylotu. Naturalnie burza w Christchurch, z piorunami i gradem, która opóźniła wylot samolotu już z Nowej Zelandii nie była winą linii lotniczych, ale brak komunikacji w tym zakresie już tak. A w efekcie, nasze lądowanie odbędzie się już grubo po północy.
Do tego, przylot naszego samolotu został objęty kwarantanną na skutek niekontrolowanego opróżnienia żołądka przez jednego z azjatyckich pasażerów. Zanim zebrał się zespół badający czy wymioty były konsekwencją choroby lokomocyjnej, niestrawności czy wirusa mogącego wywołać pandemię, mija kolejna godzina. Do tego awanturujący się pasażer, który „nie chciał siedzieć w jednym rzędzie z tym co rzygał” i aferka gotowa. Szefowa pokładu nie pozwoliła sobie jednak nadmuchać w kaszę, za co zebrała gromkie brawa od pozostałych pasażerów, ale niesmak pozostał, a awanturnik musiał się później tłumaczyć wezwanym przez załogę panom w ciemnych, policyjnych garniturach. Odprawa imigracyjna była szczegółowa, ale sympatyczna i bez komplikacji. Zadeklarowane buty wyjęto, ale ich nie czyszczono, bo tak doskonale umył je Łukasz przed opuszczeniem Australii. Za to bardzo szczegółowo sprawdzano stan czystości namiotów innych pasażerów, co oznacza że Asia i Mirka przejdą za dwa tygodnie taką kontrolę.
Hotel na szczęście zlokalizowany jest blisko lotniska, a 10 minutowy spacer do niego dobrze nam zrobił biorąc pod uwagę lot, stres na wjeździe i emocje w samolocie. Suma summarum, dopiero ok. 3 nad ranem kładziemy się do łóżka …
Rankiem zajęliśmy się sprawami organizacyjnymi typu śniadanie, zakupy czy zmiana hotelu, który tym razem jest w samym centrum. Taki był cel, albowiem chcielibyśmy zwiedzić Christchurch, trzecie największe miasto Nowej Zelandii oraz największe na wyspie południowej. Zanim jednak to robimy, podejmujemy próbę odebrania zamówionego auta z Apex Rentals. Próba zakończona sukcesem, co nie było oczywiste, albowiem najpierw musieliśmy zdać test z przepisów ruchu drogowego w NZ 🙂
Nowa Zelandia jest pod względem fauny bezpieczną siostrą Australii. Nie ma tu jadowitych węży czy pająków, są za to kiwi, papugi kea i kekapo. 80% flory i fauny Nowej Zelandii to gatunki endemiczne, które nie występują nigdzie indziej.
Występują tu jednak zagrożenia geologiczne, jak trzęsienia ziemi i towarzyszące im fale tsunami, na skutek nieustannych ruchów górotwórczych w tym rejonie. To te właśnie procesy geologiczne zdeterminowały dzisiejszy wygląd Christchurch, które robi przygnębiające wrażenie. W ostatniej tylko dekadzie, miasto doznało poważnego uszczerbku na skutek trzęsień ziemi w 2010, 2011 i 2016 roku. To z 2011 niemal zrównało je z ziemią. Proces odbudowy widać do dziś. Oglądamy CTV Memorial w miejscu budynku stacji CTV, który zapadł się pod ziemię w wyniku trzęsienia ziemi w 2011 roku, zabierając ze sobą 115 istnień. Wówczas zginęło prawie 200 osób, a do dziś odnaleziono ciała 145.
Wokół nas wiele pustych terenów, na których już coś się dzieje lub które czekają na swoje kolej w kontekście odbudowy. Liczne murale mają przykryć skalę zniszczeń budynków, które jeszcze nie rozebrane, ale już nie nadające się do użytku.
Christchurch Cathedral, symbol miasta, jest w opłakanym stanie. Patrząc na nią uświadamiam sobie, że chyba pierwszy raz w życiu mam do czynienia, tak bezpośrednio, ze skutkami katastrofy. Widziałam Kathmandu po trzęsieniu 2015 roku, widziałam Bangkok po powodzi 2010, ale tam ten gruz i skala zniszczeń jakoś łatwiej wkomponowały się w tkankę gigantycznych miast. Christchurch jest przy nich maleńkie, zaledwie 370 tysięcy mieszkańców, więc te zniszczenia są wszechobecne i doskonale widoczne. Do tego, jak wszystkie miasta w procesie normalnej rozbudowy tkanki miejskiej, są zabudowywane nowoczesnymi centrami handlowymi czy galeriami, co w zestawieniu z niknącą XIX-wieczną zabudową, wyglada dość interesująco.
W mieście jest sporo zieleni. Spacerujemy miejską promenadą, która biegnie wzdłuż rzeki Avon, gdzie stara zabudowa miesza się z nowoczesnymi siedzibami międzynarodowych korporacji. Podziwiamy pomnik nowozelandzkich sufrażystek, które jako pierwsze na świecie wywalczyły prawo kobiet do głosowania. Witamy się z kapitanem Jamesem Cookiem, stojącym dumnie na cokole pomnika, tym samym, którego dom zwiedzaliśmy w Melbourne. Dzięki niemu rozpoczęła się kolonizacja wysp w XVIII wieku, mimo że formalnie odkrył je Holender Abel Tasman w XVII wieku. Niefortunnie tubylcy zjedli część towarzyszy, dlatego też Holendrzy zaprzestali dalszych prób eksploracji i zasiedlenia tych ziem, za co pewnie plują sobie w brodę do dziś.
Zwiedzanie miasta wprawiło nas w nieco smutny nastrój. Zdajemy sobie sprawę, że początki bywają trudne, więc mamy nadzieję, że kolejnych pięć tygodni podróży odsłoni przed nami różne oblicza Nowej Zelandii, tej z naszych marzeń 🙂