- Namaste Nepal
- Kathmandu – miasto Buddy o hinduskich oczach
- Krętymi drogami Nepalu
- Himalajskie góry bez zboczy
- Dla jednych to już góry, dla innych zaledwie wzgórza.
- Trek z widokiem na Manaslu
- Pisang czyli u podnóży gór wysokich
- Manang czyli ostatni przyczółek cywilizacji
- Aklimatyzacja w Manang
- Droga Mleczna w Himalajach
- Ostatni sprawdzian przed jutrem …
- Przełęcz Thorung La
- Mustang i dwie godziny strachu
- Walka w błocie
- Śladami Hajzera i Kukuczki do Ghorepani
- Wschód słońca nad Annapurną
- W paszczę tygrysa bengalskiego …
- Przyczajony nosorożec, ukryty tygrys
- Trek wokół Annapurny – podsumowanie i drobne porady
- Nepal 2019 – porady praktyczne
Normalni ludzie po takim wysiłku jak wczorajszy odpoczywają. Tak zrobili znajomi Niemcy, Francuzi czy grupa z irlandzkiego klubu górskiego (najstarsza klubowiczką ma 70 lat i jest niesamowitą babeczką). A my? Pobudka o 5.30, żeby o 7, tuż po śniadaniu, wyjść.
Czeka nas dziś marsz do Marpha. Umówmy się, spacer po szosie i zejście 1100 metrów, nie będzie pewnie jakoś zjawiskowe. Pogoda znów nas nie rozpieszcza, oferując mgłę zamiast panoramy Dhaulagiri czy Nigiri. Zdążyliśmy się przywyczaić, że jesteśmy w Himalajach, najwyższych górach świata, a wysokich szczytów nie widać. Są albo daleko albo skryte za kołdrą chmur.
Muktinath tętni życiem od rana. Do świątyni zjeżdżają lub schodzą się ludzie, którzy przez następne tygodnie będą świętować. Wspominać zmarłych, modlić się i radować z rodziną. Niestety życie stracą całe stada kóz i owiec, które pasterze spędzają tłumnie do miasta. Taka tradycja. Karpie też lekko nie mają na Gwiazdkę.
Większość dzisiejszego treku wiedzie po szosie. Z Muktinath do Kagbeni droga jest bardzo dobra, wyasfaltowana, zabezpieczona, a do Jomson jest szeroka i bezpieczna, choć już szutrowa. Nasz przewodnik robi nam jednak skrót przez góry. Po prawej stronie zostawiamy Górny Mustang, który ponoć robi furorę w ostatnim czasie.
Przez ten skrót musieliśmy opuścić Muktinath tak wcześnie, by na wąskim kamienistym trawersie nie dopadły nas silne wiatry, które zniewalają dolinę codziennie mniej więcej od 10 rano. My jesteśmy tam tuż po 9, i już wieje. Dość mocno, tak, że trzymam się wszystkiego co mam pod ręką, gdy przechodzimy skalnymi półkami. Dalej robi się już wąsko, jest strome zbocze, ale wbrew pozorom noga dobrze się trzyma, a wiatr wieje do zbocza, więc żadnej krzywdy nam nie zrobi.
W przeciwieństwie do następnego pomysłu Arjuna, który chcąc nam skrócić drogę do Jomson, wymyśla przejście korytem rzeki. Koryto wyglada jak gigantyczna czarno-piaskowa pustynia, poprzecinana w niektórych miejscach większym lub mniejszym strumieniem wody. Ani nie idzie się po tym dobrze, ani kilometrów nam nie ubywa, gdyż musimy kluczyć między strumieniami meandrującej rzeki. Łukasz ma tak dość, że wychodzi z pomysłem polecenia z Jomson do Pokhary i pożegnania się już dziś z naszym przewodnikiem, lecz gdy emocje opadają, kontynuujemy naszą podróż z Arjunem i jego bratem Utomem.
Po lunchu, który jemy w restauracji wybranej tym razem przez nas, decydujemy się na miejscowy autobus do Ghansy. Przeskakujemy zatem jeden nocleg, by móc podzielić mordercze podejście do Gorephani na dwa dni. Autobus jednak oznacza jazdę po nepalskich drogach, które naprawdę są dla tych co się lubią bać lub mają stalowe nerwy. A ja i tak się wcześniej upewniałam, że odcinek Jomson – Ghansa jest dobry.
Powiem tak, jeśli ten odcinek jest dobry, nie chciałabym jechać odcinkami, które nawet Arjun uważa za niebezpieczne. Fakt, że nie trafiłam najlepiej z miejscem – na końcu, przy oknie, od strony zewnętrznej. I nawet nie mogłam przytulić się za bardzo do Łukasza, bo do niego na prawej flance przysuwał się już Nepalczyk, szósty na pięcioosobowej ławce, więc oboje byśmy leżeli na Łukaszu.
Arjun rekomendował, by dojechać do Ghansy, ale psychicznie wytrzymałam tylko do Kalopani, miejscowości położonej wcześniej. Kolejnych 7 kilometrów po zabłoconych, górskich serpentynach było już ponad moje siły, Chciałam wysiąść z tego autobusu jak najszybciej, bo czułam, że limit mojego szczęścia tutaj się może wyczerpać.
I dobrze się stało, gdyż autobus zatrzymał się zaraz przy Annapurna Guest House.
Mimo tego, że Arjun chciał iść dalej, Łukasz się uparł, by zostać właśnie tutaj. Logo Illy oznaczało kawę, której nie pił od ponad dwóch tygodni. I to był dobry wybór. Bardzo przestronne pokoje, urządzone ze smakiem, prysznic z lekko ciepłą wodą, i przepyszne jedzenie. Aż chce się rzec: Fibak, „tu jest jakby luksusowo” 🙂
W takich warunkach mogę odpoczywać przed jutrzejszym trekkingiem. 24 km po szosie. Ale ten odcinek tylko przejdę, choćby lało, padał śnieg, waliły pioruny, za nic w świecie nie wsiądę już do autobusu …