- Namaste Nepal
- Kathmandu – miasto Buddy o hinduskich oczach
- Krętymi drogami Nepalu
- Himalajskie góry bez zboczy
- Dla jednych to już góry, dla innych zaledwie wzgórza.
- Trek z widokiem na Manaslu
- Pisang czyli u podnóży gór wysokich
- Manang czyli ostatni przyczółek cywilizacji
- Aklimatyzacja w Manang
- Droga Mleczna w Himalajach
- Ostatni sprawdzian przed jutrem …
- Przełęcz Thorung La
- Mustang i dwie godziny strachu
- Walka w błocie
- Śladami Hajzera i Kukuczki do Ghorepani
- Wschód słońca nad Annapurną
- W paszczę tygrysa bengalskiego …
- Przyczajony nosorożec, ukryty tygrys
- Trek wokół Annapurny
- Nepal 2019 – porady praktyczne
„Pięknie jest, i tylko tlenu mniej” (Lady Pank, „Wspinaczka”).
Góry to faktycznie stan umysłu. Trzeba mieć bowiem mocny umysł, by brnąć do góry, nawet jeśli wszystko dookoła własnego ciała krzyczy „dość”!
Dzień zaczął się dla nas bardzo wcześnie, bo o 3 nad ranem, kiedy to nieubłaganie zadzwonił budzik. Na szczęście, gdyż ja i tak nie spałam przez większość nocy, więc z przyjemnością się podniosłam. Szybkie pakowanie, śniadanie i wychodzimy w noc. Wyszliśmy jako pierwsi, więc doskonale widzieliśmy pochód „czołówek” za nami.
Od samego początku szło mi się słabo. Zwyczajnie brakowało tchu, a ból głowy, który dokuczał mi od wieczora, tylko się potęgował. Dopóki szliśmy w ciemności, widać było tylko padający śnieg i ścieżkę oświetloną latarką. Około 5 zaczęło jednak dnieć. Z ciemności i mgły zaczęły wychylać się wysokie szczyty pokryte wiecznym śniegiem. Widoki były oszałamiające do tego stopnia, że odbierały resztki tchu w piersiach. Biało-czarna perspektywa upstrzona wieloma kolorowymi kropkami, to znaczy nami-górołazami.
Szlak nie był wymagający. Nie był w żadnym momencie wyeksponowany, no chyba że podczas podejścia w nocy, czego nie zauważyłam. Był jednak interesujący. Łagodnie choć systematycznie wiódł w górę, przez moreny polodowcowe, które muśnięte pierwszym śniegiem, prezentowały się zjawiskowo.
Na ostatnim podejściu szlam już tylko siłą woli. Nie mogłam oddychać, każdy krok w górę sprawiał ból fizyczny i psychiczny. Mroczki przed oczami też nie pomagały, ale cel był tak blisko, że za żadne skarby nie zatrzymałabym się teraz. Łukasz mnie motywował słowem, a nawet krzykiem, gdy zauważył, że zaczynam się potykać o własne nogi i ryzykuję stłuczeniem kolana.
Po 2 godzinach i 45 minutach dotarliśmy na miejsce. Przełęcz Thorung La położona na wysokości 5416 m n.p.m., spektakularnie owinięta tysiącami flag prezentujących buddyjskie elementy życia. Czasu starczyło nam na zdjęcie i rozwieszenie własnych flag na szczęście. Raz, że było potwornie zimno, dwa, że czekało nas zejście prawie 1800 metrów, i nasz przewodnik wyraźnie sugerował, że powinnismy schodzić jak najszybciej. Z tej strony gór nadciągały bowiem ciemno szare chmury, które zwiastują opady śniegu.
Łukasz, który do tej pory tryskał energią, tymczasem zachowuje się jak króliczek, któremu wyjęto baterie Duracell. Ledwo stawia stopę za stopą. W tym tempie i przy tak mizernej koncentracji nie zejdziemy szybko i ocieramy się o ryzyko upadku. Na jednym z postojów, znajoma Lisa daje mu snickersa. To przywraca go do życia na tyle, że dość sprawnie dochodzimy do pierwszych lepszych zabudowań, gdzie można uzupełnić poziom cukru. To w kontekście energii, bo pozostaje wciąż ból głowy, który dręczy nas oboje. Głowa jest jeszcze na ponad pięciu tysiącach, a tymczasem my już zeszliśmy do 3800. No nic, jakoś musimy to przetrwać.
Dochodzimy do Muktinath, pierwszej wioski, która oferuje infrastrukturę dla turystów.
Dziś już nic nas nie wyciągnie na dwór. Prysznic, jedzenie i piwo. Zasłużyliśmy, bo to jak do tej pory nasz największy górski sukces 🙂
Komentarze (1)
Jestem z Was bardzo dumna – to ja mama