- Namaste Nepal
- Kathmandu – miasto Buddy o hinduskich oczach
- Krętymi drogami Nepalu
- Himalajskie góry bez zboczy
- Dla jednych to już góry, dla innych zaledwie wzgórza.
- Trek z widokiem na Manaslu
- Pisang czyli u podnóży gór wysokich
- Manang czyli ostatni przyczółek cywilizacji
- Aklimatyzacja w Manang
- Droga Mleczna w Himalajach
- Ostatni sprawdzian przed jutrem …
- Przełęcz Thorung La
- Mustang i dwie godziny strachu
- Walka w błocie
- Śladami Hajzera i Kukuczki do Ghorepani
- Wschód słońca nad Annapurną
- W paszczę tygrysa bengalskiego …
- Przyczajony nosorożec, ukryty tygrys
- Trek wokół Annapurny
- Nepal 2019 – porady praktyczne
A jednak to prawda! Podróże kształcą. Dzisiaj poznaliśmy różnice między polską a nepalską definicją góry.
– Arjun, what is the height of these mountains?
– They are not mountains, they are hills.
– Ok, what is the height of these hills?
– 4000, maybe 5000 m high.
– What is a mountain then?
– It needs snow and name.
I tyle w temacie gór. Spacerowaliśmy sobie dziś zatem po himalajskich pagórkach.
Opuściliśmy nasz Tibet Lhasa Hotel ok. 8.15. Zejście do zawieszonego mostu, a następnie zaczęliśmy najostrzejsze podejście tego dnia. Zaraz na starcie jednak przerwa, gdyż musieliśmy przepuścić stadko koni i osłów. Niby takie spokojne zwierzątka, ale jednak mija się je od wewnętrznej, albowiem historia zna przypadki strącenia człowieka przez osła. Nigdzie nam się nie spieszyło, więc przepuściliśmy zwierzaki, gdyż zapewne one również nie czuły się komfortowo w naszej bezpośredniej obecności.
Biało-czerwony szlak, którym podążamy od samego Bhulbhule, naprawdę ostro pnie się w górę. Wiedzie jednak bezpiecznymi kamiennymi schodami, więc poza ryzykiem poślizgnięcia się na mokrych kamieniach niewiele mogłoby się tu stać. Jak przystało na prawdziwych Polaków zaczynamy narzekać na pogodę. W końcu swieci piękne słońce, które mocno daje się nam we znaki na podejściu. Wczoraj szukaliśmy słońca, dziś łakniemy cienia.
Gdy zdobywamy pierwsze 300 metrów, zaczynamy trawersować nasze „pagórki”. Trawers jest bardzo malowniczy i wiedzie równolegle do drogi, tyle tylko, że ta jest na przeciwnej górze. Co do jakości drogi, naprawdę cieszę się, że nie muszę nią jechać. Mieszczą się tu samochody osobowe, góra jeepy, choć widujemy również koparki, traktory, samochody ciężarowe. Nie wiem jak one się tu poruszają, skoro rozstaw osi jest zdecydowanie szerszy niż ta droga na niektórych odcinkach…
Nasz trawers nie wzbudza takich emocji. Nie powiem, są znów pionowe ekspozycje, ale ścieżka jest na tyle szeroka, że ryzyko wyjścia z progu jest znikome. Dochodzimy do miejscowości Tal, która jest jednocześnie granicą dystryktu Manang. Mijamy tęczowe hotele, z których każdy oferuje gorący prysznic i darmowe wifi, sklepy ze wszystkim co może przydać się pagórołazom i lokalnych kolorowo ubranych ludzi, którzy przyglądają się nam z zaciekawieniem. Gdy opuszczamy wioskę, nasz biało-czerwony szlak wiedzie wzdłuż kamiennego urwiska zakończonego rzeką. W pewnym momencie przekraczamy kolejny wiszący most tego dnia i zmierzamy do
Katre, gdzie mamy nadzieję zjeść lunch.
Zanim jednak tam dochodzimy, musimy pokonać interesującą przeszkodę na drodze. Wodospad opadający kaskadą wody, która rozbija się właśnie na naszej drodze. Wysokość wody jest złudna, to co miało być najwyżej do kostek, było do kolan, w związku z czym pozbyliśmy się butów. Co jest dobrym rozwiązaniem dla butów, niekoniecznie dla stabilności, albowiem ślizgamy się po zmurszałej i mokrej nawierzchni jednocześnie odpierając napór hektolitrów wody. Na szczęście w krytycznym momencie jest ręka przewodnika, z której oboje ochoczo korzystamy.
W Katre zatrzymujemy się na lunch. Dobrze, bo poziom cukru zaczął spadać do niebezpiecznie niskiego poziomu. Zamówiliśmy po naleśniku z dżemem. To był bardzo długo oczekiwany naleśnik. Myślę, że gdyby Rafał, Marcel i Lena mieli tyle czekać na śniadanie, dawno roznieśliby nam chałupę z głodu 🙂 W końcu się jednak doczekujemy jedzenia. Nie powiem, bardzo mi smakował.
Ruszamy dalej. Nasza droga wiedzie przez kolejne wioski, Darapani, Bagachap, aż dochodzi do Danaque, położonego na wysokości 2200 m n.p.m. Zrobiliśmy więcej niż zakładał nasz plan, ale dzięki temu może jutro będzie mniej?! 🙂 Na sam koniec szczęście się do nas uśmiechnęło. Chmury się rozstąpiły i na kilkadziesiąt sekund ukazał się naszym oczom siedmiotysięczny szczyt Annapurny II. Zamigotał tylko z daleka, a już kupił mnie całą. Fibaka chyba też 🙂
Lokujemy się w Annapurna Hotel, pierzemy rzeczy w naszej nowej pralce Scrubba i czekamy na kolację. Póki co, całkiem nieźle radzimy sobie żołądkowo, co wcale nie jest takie oczywiste w Nepalu. Zapewne to efekt trzech działań. Picie uzdatnionej i gotowanej wody, jedzenie własnymi sztućcami oraz dezynfekowania się po posiłkach alkoholem. Oby tak dalej 🙂
Komentarze (2)
Piękne zdjęcia.
Może odpuście trochę jedzenia tych naleśników bo się zanaleśnikujecie na całe życie i dla kogo będę robiła babcine naleśniki:)))
Piękne zdjęcia.
Może odpuście trochę jedzenia tych naleśników bo się zanaleśnikujecie na całe życie i dla kogo będę robiła babcine naleśniki:)))