- Namaste Nepal
- Kathmandu – miasto Buddy o hinduskich oczach
- Krętymi drogami Nepalu
- Himalajskie góry bez zboczy
- Dla jednych to już góry, dla innych zaledwie wzgórza.
- Trek z widokiem na Manaslu
- Pisang czyli u podnóży gór wysokich
- Manang czyli ostatni przyczółek cywilizacji
- Aklimatyzacja w Manang
- Droga Mleczna w Himalajach
- Ostatni sprawdzian przed jutrem …
- Przełęcz Thorung La
- Mustang i dwie godziny strachu
- Walka w błocie
- Śladami Hajzera i Kukuczki do Ghorepani
- Wschód słońca nad Annapurną
- W paszczę tygrysa bengalskiego …
- Przyczajony nosorożec, ukryty tygrys
- Trek wokół Annapurny
- Nepal 2019 – porady praktyczne
W ciągu 15 dni trekkingu, który wiódł przez Bhulbhule – Chamje – Dharapani -Chame – Pisang – Manang – Leddar – High Camp – Thorung La Pass – Muktinath – Kalopani – Tatopani – Sikha – Ghorepani – Nayapul zrobiliśmy łącznie 185 km. Ponad 9000 m w górę oraz prawie 8300 m w dół.
Trudność szlaku
Szlak był technicznie bardzo łatwy, choć miejscami dość wyeksponowany w związku z czym nietrudno o zawrót głowy, jeśli ma się z tym problem. Był natomiast wymagający kondycyjnie, albowiem średnio trzeba było przejść dziennie ponad 12 kilometrów, plus oczywiście przewyższenia i zejścia. Skrajne wartości to 24 kilometry jednego dnia, 1600 metrów zejścia i prawie 1100 podejścia. To wszystko na wysokości, która może już sprawiać problem.
Wysokość
A skoro mowa o wysokości, jej obecność zaczęliśmy wyczuwać ok 4200 m n.p.m. Ból głowy, spowolnione ruchy i wszystko takie ciężkie. Przygotowywaliśmy się do niej książkowo, tzn. piliśmy min. 4 litry dziennie, a im wyżej tym jeszcze więcej (max to 6 litrów płynów jednego dnia), szliśmy spokojnym, umiarkowanym, a wręcz powolnym tempem. Nie wykonywaliśmy też żadnych gwałtownych ruchów i dużo odpoczywaliśmy. Dodatkowo, od wysokości 3500 m n.p.m. braliśmy na noc aspirynę, by rozrzedzić krew. Mimo to ostatnie metry na wysokość 5416 m n.p.m. szłam a jakobym się czołgała. Niestety pomimo szybkiego wytracania wysokości za przełęczą, ból głowy jest w zasadzie murowany. Nie spotkaliśmy nikogo, kto by się na niego nie uskarżał. Mniejszy lub większy, ale był.
Pogoda
Wybraliśmy Annapurnę z uwagi na sentyment, jakim darzymy tę górę. Liczyliśmy na piękne widoki w zasadzie już od dnia trzeciego, ale pogoda rozwiała nasze marzenia. Przedłużający się monsun sprawił, że przez cztery dni lało ciurkiem, a zamiast pięknych i ośnieżonych himalajskich szczytów w paśmie Annapurny, widzieliśmy smutne, sino granatowe chmury deszczowe. Jak widać na naszym przykładzie wybór pory trekkingu ma zasadnicze znaczenie. Kolejnym razem przyjechalibyśmy nieco później – może dwa, trzy tygodnie – nawet jeśli w górach byłoby znacznie zimniej. Dodatkowa warstwa bądź dwie to mała cena za możliwość ujrzenia wyczekanej panoramy.
Przewodnik / Tragarz
Rzeczą, której na pewno nie zrobilibyśmy kolejnym razem, jest wzięcie przewodnika.
My zdecydowaliśmy się tym razem na wariant „de luxe”, więc mieliśmy do dyspozycji zarówno przewodnika, jak i tragarza. Pomijam kwestię osobowości przewodnika, gdyż tu się albo trafia albo nie trafia – my nie trafiliśmy – natomiast szlak wokół Annapurny nie był trudny w znalezieniu. A w razie czego jest cała masa aplikacji na telefon, drukowanych map i przewodników książkowych, które opisują ją krok po kroku. Gdyby nawet tego zabrakło, to również poza sezonem, są na szlaku ludzie, za którymi zwyczajnie można iść.
Przewodnik absolutnie nic nie wniósł do naszego trekkingu. Dania możemy zamawiać sobie sami, noclegi uzgadniać również, a skoro mamy czytać o zwyczajach Nepalczyków w internecie, to przewodnik zdaje się być zbędnym wydatkiem.
Co innego tragarz, choć w tym wypadku również mamy wątpliwości, czy sympatyczny, młody człowiek był tragarzem z prawdziwego zdarzenia, czy tylko bratem przewodnika, który potrzebował dorobić na wesele. Graty są jednak ciężkie i ktoś kto pomoże to wszystko wtachać na górę, zapewniając nam komfort termiczny i sprzętowy, jest na wagę złota. Naturalnie, przy odrobinie minimalizmu, można to zrobić samemu, tylko po co?
Oczywiście, na koniec zarówno tragarz jak i przewodnik oczekują napiwku, nawet jeśli nie zrobili nic ponadto za co otrzymali już swoje wynagrodzenie. Nieformalna tabela napiwków mówi o 5 USD dla przewodnika za każdy dzień, jeśli idzie się solo / w parze, lub 10 USD jeśli mamy grupę. Z tragarzem jest łatwiej, bo jest to kwota 2-3 USD za dzień.
Jedzenie
Jak na fankę rozwiązań w postaci pigułki żywieniowej dziennie, jestem niespodziewanie zaskoczona jedzeniem, jego ilością, jakością i higienicznością.
Wszystko było robione na miejscu, ze świeżych produktów i w sposób, który nie budził wątpliwości u największego estety. Owszem, zdarzało nam się korzystać z własnych sztućców i kubków, ale to raczej na początku i bardziej zachowawczo. Z biegunką mimo wszystko się lepiej schodzi niż wchodzi pod górę 🙂
Co jedliśmy na szlaku:
Dal Bhat: rozmaite warzywa w ostrym lub bardzo ostrym sosie, podawane z ryżem polanym zupą z soczewicy (dhal) oraz świeżymi warzywami typu ogórki lub pomidory. Narodowa potrawa Nepalczyków, która jest przygotowywana codziennie w każdym domu. To właśnie w głównej mierze jedzą przewodnicy i tragarze, nie musząc tego specjalnie zamawiać, gdyż szanujący się dom ma na podorędziu dhal bat. Cena: po drodze do Bhulbhule płaciliśmy 100 rupii za olbrzymi talerz z nielimtowaną ilością dokładek, w górach trzeba zapłacić ok 500-600 rupii za porcję.
Mo-mo: smażone lub gotowane (te zdecydowanie lepsze) ręcznie robione pierożki z rozmaitym nadzieniem. Ziemniaki, różne warzywa, mięso z jaka, ser, jajko. My skusiliśmy się kilkukrotnie na wersje wege i byliśmy zachwyceni. Przygotowywane na bieżąco, więc jest opcja wyboru warzyw lub chociażby poproszenie o niedodawanie cebuli, jeśli się tej nie znosi 🙂 Cena: 300 – 450 rupii za porcję 10-12 pierożków.
Pizza: Nepalczycy uwielbiają pizzę, czego dowodem jest jej obecność w każdym menu. Daliśmy się raz namówić na zjedzenie pizzy z grzybami i serem. Grzyby to marynowane pieczarki z puszki, a ser pochodził od jaka. Najogólniej mówiąc smak i zapach bardzo dziwny i polecany wyłącznie koneserom.
Cena: 500 – 600 rupii za pizzę wielkości małego talerza śniadaniowego.
Chleb kukurydziany: słodki, miękki i z dużą ilością oleju. O ile uwielbiam kukurydzę (do tej pory byłam przekonana, że w każdej postaci), o tyle ten chleb nie przypadł mi do gustu. Cena: 200-300 rupii za placek.
Chleb tybetański: nadmuchany racuch na wytrawnie, w kształcie pity, smażony na bardzo głębokim oleju. Twardy ale wbrew pozorom dość smaczny.
Cena: 200-300 rupii za racucha.
Donaty: w Bratangu w małej kafejce przy drodze można zjeść świeżutkiego, cieplutkiego, wypełnionego jabłkowym dżemem donata. Jeden paczek to 150 rupii, ale ten smak jest wart tej ceny 🙂
Wszelkiej maści ryże i makarony: w opcji wege, z jajkiem lub bez, z kurczakiem, które wraz wysokością zamienia się w menu w jaka. Koszt porcji różni się zasadniczo od zawartości. Opcja wege z jajkiem jest w cenie między 250 – 500 rupii.
Zupy: pomidorowa z makaronem, wyśmienita, doskonale nawadnia i uzupełnia węglowodany, przygotowywana na miejscu ze świeżych pomidorów. Dość pikantna, ale dzięki temu doskonale rozgrzewa. Nie przeszkodziło to Fibakowi uzupełnić ją dodatkowo pieprzem. Cena solidnej miski z furą makaronu to 350 – 450 rupii.
Wegetariańskie curry: z ziemniakami, z jajkiem, z warzywami, które pochodzą z ogrodu danego domostwa. Na ogół pyszne, odpowiednio doprawione chili. Cena to ok. 300 do 700 rupii za potrawę z ryżem.
Herbaty podawane są na szklanki oraz na małe, średnie lub duże termosy. Ich wielkość nie jest zdefiniowana regulaminem, więc w każdym domostwie wyglada to inaczej. Dla mnie numerem jeden jest herbata z imbirem-cytryną-miodem, dla Łukasza cytrynowa. Pomimo powyższych upodobań piliśmy sporo herbaty z samym imbirem, która ma wyjątkowe działanie lecznicze i bakteriobójcze. Wzrost cen wraz z wysokością uwidacznia się najbardziej w cenie herbaty. Na dole 1l ginger-lemon-honey, która jest najdroższa to koszt ok. 450 rupii, w Chame to już 800 rupii, w High Camp to 1200 rupii.
Średni dzienny koszt żywieniowy, przy byciu rozsądnym, bynajmniej nie skąpym to 2500 rupii na osobę. Koszt uwzględnia posiłki, napoje i alkohol, który stosowaliśmy codziennie, dla zdrowotności.
Zakwaterowanie
Górskie Tea-House: niezależnie w jakiej górskiej wiosce spaliśmy, wszystkie teoretycznie oferują ciepły prysznic (solarny lub na gaz) oraz wifi. Tyle reklama, bo życie to weryfikuje. Niekiedy za prysznic trzeba zapłacić, od 100 do 200 rupii. Tak samo jak za wifi, ok. 150-200 rupii. Pokoje są względnie czyste, mimo iż bardzo skromne, i przypominają izby zapamiętane w sierpeckim skansenie 🙂
Koszt noclegu wzrasta wraz z wysokością. W Ngadi łóżko kosztuje 250 rupii, w Pisangu już 500, a w High Camp trzeba się bić o pokój, nawet poza sezonem.
Okazuje się jednak, że poza sezonem można wytargować pokój bez płacenia za niego, o ile zagwarantujemy, że będziemy się stołować u naszego gospodarza. W Manangu, w hotelu w którym spaliśmy, było to oficjalnie ogłoszone w regulaminie.
Inne porady
Banalna sprawa, ale należy się zaopatrzyć w papier toaletowy. Nigdzie w toaletach go nie było, co w skrajnych przypadkach stanowiło ogromny problem. Nie muszę dodawać, że wysoko w górach jedna rolka potrafi kosztować tyle co dwunastopak w Polsce 🙂
Życiodajna woda może tutaj zgubić, dlatego należy się zaopatrzyć w tabletki uzdatniające wodę lub filtry typu lifestraw (nie węglowe), które mają działanie również bakteriobójcze i pasożytobójcze. My byliśmy bardzo ostrożni, albowiem nie tylko uzdatnialiśmy wodę, ale dodatkowo jeszcze ją filtrowaliśmy korzystając z camelbaga. Zęby myliśmy wodą z butelek, może dlatego udało nam się uniknąć jakichkolwiek zawirowań żołądkowych.
Koszty
Całość kosztów związanych z trekkingiem uwzględniających pozwolenia, przewodnika, tragarza, jedzenie i inne wydatki natury pamiątkowo – turystycznej wyniosła nas 5000 na osobę. Myślę jednak, że jak każdy kto tu przyjeżdża za pierwszym razem, zapłaciliśmy tak zwane „frycowe”. Masa pośredników jaka się przewinęła przez nasze zlecenie była tak duża, że jesteśmy pewni, iż można to zrobić przynajmniej o 25% taniej. Na szczęście „frycowe” płaci się tylko raz 🙂
Komentarze (1)
Ta trasa wiedzie przez zamieszkane rejony więc nawet mięso ku rozpaczy Sylwii Spurek jeść można bo pochodzi z uboju i jest świeże. Z tego co pamiętam to serwowali tam fajne zupy czosnkowo – cebulowe nawet zjadliwe po przejściu kilku km.