Przylądek Grenen pożegnał nas słońcem, ale zanim to się stało zafundował ulewę. Taka to już jest ta duńska pogoda. Niby świeci słońce, a z nieba leje się deszcz! Zorzy wczoraj nie doświadczyliśmy, bo jej nie było. Gdyby była, pewnie byłaby widoczna, gdyż niebo było czyste. Udało nam się nawet zlokalizować Marsa i Jowisza, mały wód, duży wóz, radiowóz 🙂
Teriery na plaży szalały, pierwszy raz bowiem swobodnie mogły pobiegać. Na plaży, poza bunkrami i nami, były same i nie istniało jakiekolwiek ryzyko, że mogą kogoś zahaczyć ząbkiem. Tu prawo jest bardzo surowe dla psów, a zakończenia nie należą do tych z happy endem. Nasze teriery nie są agresywne, ale w obronie (Fifi w obronie Lumy, Luma w obronie mnie lub Fifi) potrafią pokazać całość uzębienia …
Den tilsandede kirke (kościół pod piaskiem) to pierwszy punkt programu. Pewnie pominęlibyśmy go, ale od czego ma się Pawła, który podpowiada na czas 🙂 @Paweł – dziękujemy za tipa!
Istnienie tego malutkiego kościółka sięga II połowy XIV wieku, a już w wieku XVI kościół regularnie był zasypywany przez wędrujące wydmy. Wierni więc musieli się dokopywać do drzwi. Nierówna walka z piaskiem trwała do końca XVIII wieku, kiedy to obiekt ostatecznie zamknięto na cztery spusty. Dziś jest atrakcją turystyczną, oczywiście otwarta dla zwiedzających w sezonie 🙂 Ci podróżujący poza sezonem mogą nacieszyć oczy tylko bryłą, która akurat teraz jest odkopana 🙂
Dalej jedziemy do zamku Voergaard. Ten, jak większość atrakcji w tym czasie jest zamknięty, ale można go podziwiać z zewnątrz oraz przespacerować się pięknym ogrodem. Słońce spotęgowało piorunujący efekt, jaki zrobiła na nas ta doskonale zachowana renesansowa budowla. Powstawał przez 100 lat (XV-XVI wiek), jest otoczony fosą, a wjazd do niego umożliwia piękny ceglany most, na szczycie którego witają przybyszów dwa maszkarony. Zamek posiada (ponoć!) imponującą kolekcję dzieł malarskich wielkich artystów jak Raphael, Rubens, El Greco czy Goya. Z samym zamkiem wiąże się również legenda o Białej Damie, która co noc przechadza się po zamku. O plamie krwi, będącej dowodem popełnionego morderstwa w północno-wschodniej wieży nie warto wspominać 🙂
A teraz na Aalborg. Jedno z niewielu miast, które chcemy odwiedzić, wszystko jednak zależy od tego czy uda nam się znaleźć miejsce dla naszego 7,5 metrowego potwora w tej miejskiej dżungli.
Udało się znaleźć coś na końcu miasta, w marinie obok atomowego okrętu, który dumnie się prezentuje w muzeum marynistycznym nieopodal. 2.5 km później jesteśmy w centrum Aalborga. Miasteczko wpisuje się w schemat skandynawskiego miasta portowego, gdzie surowa nowoczesność wspaniale asymiluje się z zabytkami pamiętającymi XVI czy XVII wiek. Łapiemy kawę w Starbucks i kanapkę w Subway na nowym rynku miejskim otoczonym starymi, zabytkowymi domami. Posilano i „napici” kawa, dochodzimy do ogrodów królewskich, w których stoi zamek Aalborghus, wzniesiony przez duńskiego króla w XVI wieku, choć podobno jego fundamenty pamiętają wiek I poł. wieku XIV. Nabrzeżem wracamy do kampera, mijając Utzon Centre, w którym obecnie znajduje miejsce wymiany architektonicznych doświadczeń. Ten budynek był ostatnim dziełem architekta Jørna Utzona, znanego z zaprojektowania takich budowli jak … Opera w Sydney 🙂 Cudem uchodzimy ulewie, która zastała nas w centrum (przeczekaliśmy ją pod zadaszeniem na bulwarach), a następnie dopadła nas, gdy … zamknęliśmy drzwi kampera 🙂
Jedziemy do Rankers Fjord Camping. Mamy mieć dużo czasu na obiad i kwestie porządkowego wokół kampera. Tak, dom na kółkach też trzeba kiedyś sprzątać 🙂
Wszystko idzie zgodnie z planem do czasu, gdy próbujemy zaparkować na miejscu wyznaczonym przez właścicielkę campingu Randers Fiord. Trawiasty teren + ostatnie obfite opady deszczu = grząski grunt. Niewiele potrzeba, by 3,5 tonowy kamper zakopał się do głębokości 1/4 koła, bez szans na samodzielne wyjechanie. Z pomocą przychodzi właściciel, a właściwie jego traktor. Po 15 minutach przeciągania, gdzie sam traktor był dwukrotnie zagrożony ugrzęźnięciem, kamper wyjeżdża na prostą 🙂 W tym czasie jeden z terrierów postanowił się puścić za duńskim zającem i bez GPS zniknął nam z pola widzenia. Na szczęście był to terrier, który wraca… Ostatecznie, wyszliśmy zwycięsko z tych dwóch przygód, a mogło się skończyć zimowaniem w Randers Fjord Camping oraz powrotem z tylko jednym psem … 🙁