Za nami słaba noc. Łukasza kostka jednak bardzo spuchła, a każdy ruch wywoływał przeszywający ból. Ale tak naprawdę obudził nas dopiero głód, jeśli pominąć współtowarzyszki w pokoju, które od 6 rano szeleściły milionem torebek foliowych 🙁 Zupa jarzynowa i piwo z wczorajszego wieczoru już dawno z nas wyparowały, zwłaszcza że bilans energetyczny z dnia poprzedniego był baaaaardzo na minusie.
Około 8 zeszliśmy na śniadanie, po którym Państwo Richardson wybrali się na Ornak, a my spakowaliśmy nasze manatki i powoli szykowaliśmy się do schodzenia w dół w kierunku Kir. Oddaliśmy nasze dwie nieotwarte puszki piwa kolegom z pokoju nr 4 – którzy, jak się okazało, również wpakowali się w kłopoty na tym samym zielonym szlaku co my. Wycofali się z niego dopiero z pomocą TOPR, który za pośrednictwem aplikacji „Na ratunek”, szczegółowo ich instruował, w którą stronę winni się udać, by wydostać się z opresji.
Niespodzianką podczas śniadania było spotkanie Mariusza, kumpla ze szkolenia, którego poznaliśmy w lutym w Betlejemce. Samotnie przemierzał Czerwone Wierchy, a dziś w planach miał Ornak.
Łukasz od wyjścia z budynku szedł bardzo powoli. Opuchnięta kostka na nierównej drodze sprawiała mnóstwo niepotrzebnego bólu. Ale był jeden pozytyw płynący z tego powolnego spaceru, przy którym nawet emeryckie tempo wydaje się sprintem. Mianowicie była to doskonała okazja do obserwacji przyrody, która była niesamowita na tym odcinku starego lasu. A że było jeszcze dość wcześnie, to i ludzi niewiele, więc te cuda natury mieliśmy tylko dla siebie.
W okolicach pierwszego punktu odpoczynkowego, charakteryzującego się rzędem zielonych Toi Toi, widzimy zbliżający się samochód. Łukasz prosi kierowcę by się zatrzymał i opowiadając swoją historię, prosi o podwózkę do Kir. Kierowca, który jest wnuczkiem samego Józefa Krzeptowskiego, założyciela schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich i Roztoce, a którego dzieci i wnuki prowadzą teraz schroniska na Hali Ornak oraz w Dolinie Chochołowskiej, bez chwili wahania zgodził się nas zabrać. Dlatego dalszą część szlaku w Dolinie Kościeliskiej obserwujemy już zza szyby samochodu. Im bliżej do wejścia na szlak, tym tłum się zagęszcza. Całe szczęście więc, że udało nam się uniknąć pytających spojrzeń tych wszystkich ludzi, których niechybnie musielibyśmy minąć po drodze …
W Kirach łapiemy bus do Zakopanego, taksówkę do C.O.S-u, i zostawiwszy plecaki w samochodzie, idziemy do najbliższej knajpy, by coś zjeść i poczekać na Lucy i Mika. Około 15.30 odbieramy ich z Kir i udajemy się w drogę powrotną w kierunku domu. Podczas obiadu w Karczmie Siedlisko w Miechowie, trafia nam się nie lada deser, albowiem na obiad przyjeżdża kadra naszych skoczków narciarskich 🙂 Przez kilkadziesiąt minut możemy obserwować Macieja Kota, Dawida Kubackiego i samego Kamila Stocha.
Z tego wyjazdu płynie sporo lekcji. Zaczynajac od weryfikacji sprzętu, by uniknąć zabrania dwóch lewych rękawiczek lub nie zapomnieć okularów przeciwsłonecznych, poprzez własną analizę stanu zmęczenia współtowarzyszy, a skończywszy na posiadaniu minimum sprzętu asekuracyjnego, takiego jak lina, uprząż, taśmy, o kasku i czekanie nie wspominając, bo to przecież oczywiste. Nie doceniliśmy warunków zimowych ani samych Tatr Zachodnich, które są przecież łatwiejsze, bo wchodzi się na nie z dziećmi.
A tymczasem, jak pisał Michał Jagiełło w swojej książce „Wołanie w górach”, te Tatry Zachodnie potrafią być zdradliwie i zwodzić na manowce. Dzięki Bogu, lekcja pokory nie kosztowała nas zbyt dużo tym razem …