Jeśli nie podoba Ci się pogoda w górach, to poczekaj kwadrans, a jest szansa, że się zmieni. MInęło co prawda więcej niż 15 minut, bo niecała godzina, ale rzeczywiście pogoda uległa wczoraj wieczorem diametralnej poprawie. Na bezchmurnym niebie pojawiło się piękne, zachodzące Słońce. Miałem więc możliwość obserwowania miękkiego i czerwonego światła poruszającego się po zboczach Rohacza. To był bez wątpienia niezapomniany spektakl.
Wieczorem, kiedy wydawało się, że w 5-cio osobowym pokoju będę spał sam, tuż po 21 do pokoju „Ostry Rohacz” domeldowany został kolejny turysta. Nie wiem jak miał na imię, ani skąd pochodził, bo mnie całkowicie zignorował. Coś odburknął pod nosem i tyle. Wiem natomiast, że jego nocne chrapanie mogło na bank przerazić wszystkie świstaki z okolicy. Coś nie mam szczęścia do „Panów Snorków”.
Rano, po dość treściwym śniadaniu, ruszam na szlak. Muszę ponownie dostać się na Przełęcz Zabrat, a następnie przez Rakoń na Wołowiec. Jakoś logistycznie słabo to obmyśliłem, bo trzeci raz w ciągu dwóch dni melduje się na Rakoniu.
Zaraz za Wołowcem spotykam ponownie kozicę. Nie mam jednak pewności, że to ta sama co wczoraj, niemniej ta dzisiejsza stała ode mnie jeszcze bliżej. Skubała na spokojnie trawkę, łypiąc na mnie okiem od czasu do czasu. Po paru zdjęciach ruszam dalej, w dół w kierunku Jarząbczego Wierchu. W górach tak to już jest, że ile w dół przynajmniej tyle samo do góry. Po trawersowaniu zboczy Łopaty rozpoczyna się mozolne jak cholera podejście na Jarząbczy Wierch. Na odcinku około 700 metrów, potrzeba pokonać wzniesienie blisko 400 metrów. Strasznie dłużył mi się ten odcinek, a wierzchołek wydawał się ciągle bardzo odległy.
Niestety podejście zakłócał mi co chwila wrzask pewnego jegomościa, który głośnym krzykiem zachęcał do wysiłku dwójkę nastolatków. Absolutnie nie przejmował się tym, że są na szlaku inne osoby, które w górach cenią raczej ciszę i spokój. Zamiast iść razem z tą dwójką i motywować ich do wykonania kolejnych kilku kroków, on po prostu wyrywał do przodu i z wysokości darł się na nich z góry. Żałosny był to widok, ale tak to już jest, jak się nie dostosowuje tempa oraz odległości do najsłabszego ogniwa, albo realizuje się swoje chore ambicje nie patrząc na kondycję innych, dużo młodszych współtowarzyszy. Nie wiem jakie były między nimi relacje, ale zapewne nie był to ojciec i synowie, bo nie wyobrażam sobie aby w sposób tak wulgarny móc się zwracać do swoich dzieci.
Chcąc jak najszybciej oddalić się od tych żenujących scen, nie zabawiłem na szczycie Jarząbczego Wierchu zbyt długo i schodzę czym prędzej w kierunku Kończystego Wierchu. Po chwili, zaczął wiać bardzo zimny oraz silny wiatr, który sprawił, iż musiałem na szybko dołożyć dodatkową warstwę ubrania i mieć silne baczenie na czapkę, bo zaczynało mi ją po prostu zwiewać z głowy 😉
Po dotarciu na Kończysty Wierch ruch turystyczny lekko się zwiększył, ale nadal nie było żadnych tłumów. Ot, może z 6 osób, łącznie ze mną, na szczycie. Szybkie zdjęcia i jeszcze szybsza decyzja – zamiast na Starorobociański Wierch, kieruję się już w dół w stronę Trzydniowiańskiego Wierchu. Nie ukrywam, że byłem już lekko zmęczony, a zjedzone przed 8 śniadanie dawno wyparowało.
Po chwili melduje się an Trzydniowiańskim, gdzie urządzam sobie dłuży postój. Z wykorzystaniem jetboila przygotowuje ciepłą herbatkę oraz penne bolognese z LyoFood’a. Naładowałem akumulatorki na ostatni fragment trasy, czyli zejście do Siwej Polany, gdzie zostawiłem samochód.
Przyznaje, że było to naprawdę straszne zejście dla mnie. Niestety niedawna kontuzja kostki, najbardziej doskwiera mi na zejściach, a to szlakiem czerwonym z Trzydniowiańskiego jest naprawdę ostre i długie. Dla ułatwienia podejścia stworzono coś w rodzaju schodów, które na zejściu są po prostu zabójcze dla kolan i …mojej kostki.
Generalnie to co udało mi się nadrobić na podejściach, gdzie poruszałem się zdecydowanie szybciej niż zakładane czasy przejścia, traciłem z kretesem na zejściach, gdzie byłem bardzo wolny. Ważyłem dokładnie każdy krok, aby nie stanąć jakoś niefortunnie, co mogłoby spowodować powrót urazu lub silny ból.
Po szczęśliwym dotarciu na Siwą Polanę, mogę w końcu zdjąć plecak, który na ostatnich kilometrach zaczął mi już bardzo, bardzo ciążyć. Podróż powrotna do domu zajęła równo 5 godzin – czyli standard.
Podsumowanie
Zazwyczaj wybierając się w Tatry od razu kieruje się w ich wysoką część. Pomijałem, nie wiedzieć czemu, szczyty i szlaki położone po zachodniej stronie. Myślę, że to był bardzo duży błąd. Zarówno majowy wypad w okolice Kondratowej i Kościeliska, jak i przede wszystkim ten wyjazd w okolicę Chochołowskiej uświadomiły mi jak dużo traciłem. Ta część Tatr jest po prostu niesamowita. Widoki, pomimo że nie są takie spektakularne jak z wyższych partii, są przepiękne, a koloryt stoków i ta intensywna zieleń, jeszcze to pogłębiają. Kolejną kwestią jest również to, że jest tu zdecydowanie mnie ludzi na szlakach. Można też spotkać na „wyciągnięcie ręki” kozice, czego w Tatrach Wysokich nie uświadczysz. Jedno jest pewne, będę tu wracał tak często jak tylko będzie to możliwe 😉
Porady:
Dojazd: W obie strony wybrałem drogę przez Kraków (dokładnie Nową Hutę) oraz przez Czarny Dunajec. Nie dość, że unika się korków w okolicy Rabki, to wpada się bezpośrednio do Witowa z pominięciem Zakopanego. Polecam ten wariant każdemu, kto wybiera się do Kościeliskiej oraz Chochołowskiej
Noclegi: Schronisko na Hali Chochołowskiej posiada bardzo dobrą infrastrukturę. Pokój w którym spałem był naprawdę przestronny – nie ma co porównywać do podobnych liczbowo pokoi np. w Murowańcu. Tu naprawdę było bardzo dużo miejsca. Koszt noclegu w 12 osobowej sali to 45 złotych od osoby plus dodatkowe 8 złotych za pościel. Jedzenie jest smaczne, ale porcje, jak na moje oko, troszkę mniejsze niż w innych schroniskach. Nie polecam niestety szarlotki, kompletnie nie przypadła mi do gustu. Poczynając od samego ciasta, które bardziej pasowałoby do jakieś kremówki, a na samym nadzieniu kończąc, które w mojej ocenie było takim typowym musem ze słoika. Należy jeszcze pamiętać o jednej dość istotnej kwestii, w schronisku można płacić tylko gotówką. Brak jest terminali do płatności kartą, do czego przyzwyczaiła mnie reszta tatrzańskich schronisk.
Tatliakova Chata – Naprawdę polecam opcję spania w tym schronisku. Jest ono położone bardzo blisko Rakonia, czy też Grzesia. Pokoje są bardzo, ale to bardzo czyste i przytulne. Każdy z nich zamiast numeru ma nazwę pobliskich szczytów. Mnie przypadł pokój Ostry Rohacz, ale obok były Rohacz Płaczliwy, Trzy Kopy, czy Wołowiec. Naprawdę fajny i oryginalny pomysł. Jedzenie w zasadzie takie samo jak w każdym słowackim schronisku. Nigdy nie zrozumiem chęci zjedzenia pajdy chleba z pokrojoną cebulą, ale knedliki z gulaszem to już jak najbardziej 😉 Ceny nie powalają, ale wydaje mi się, że są lekko większe niż po polskiej stronie. Może to kwestia przelicznika, bo w przypadku braku euro przelicznik ze złotówek jest 5:1 – podobnież łatwiej liczyć 😉 Koszt noclego 22 euro za osobę.
Ubezpieczenie: Pewnie już o tym wspominaliśmy wcześniej, ale naprawdę polecamy ubezpieczenie w PZU „Szlaki bez granic”. Jest to roczne ubezpieczenie, które można opłacać co kwartał. Dla nas idealne rozwiązanie, gdyż nie musimy przed wyjazdem, za każdym razem pamiętać jeszcze o zakupie ubezpieczenia. Dodatkowo wydaje mi się, że przy tak dużej i częstej liczbie wizyt w górach, sumaryczny koszt tego ubezpieczenia jest i tak niższy niż takie pojedynczo kupowane na każdy wyjazd. Z drugiej strony jak kto woli 😉
Zdjęcia: No cóż, nie miałem tyle szczęścia podczas tego wyjazdu co mój teść, który zawsze po samotnych podróżach przywozi masę zdjęć, na których dumnie się prezentuje. Nie wiem jak on to robi, że zawsze znajduje osoby, które zrobią mu zdjęcia i to w dodatku jeszcze idealnie wykadrowane. Mnie się to w Tatrach Zachodnich nie udało. Nie dość, że ludzi jak na lekarstwo, co akurat było super, to w dodatku nie miałbym chyba tyle odwagi, żeby za każdym razem prosić kogoś o fotkę. A tak na poważnie, polecam zabranie małego statywu, mnie sprawdził się kilkukrotnie Joby Gorillapod 3K. Lekki, mały, a przy tym da się go zamocować dosłownie na wszystkim. Dodatkowo dobrym rozwiązaniem jest zabranie ze sobą filtra szarego (najlepiej połówkowego) oraz polaryzacyjnego – bo wtedy chmury wychodzą tak „groźnie” 😉
Komentarze (2)
Łukaszu! Dziękuję za piękny opis I przydatne informacje. Zdjęcia…. extra! Pozdrawiam? Jagoda
Cieszę się ze opis mógł być przydatny 🙂