This post is part of a series called Tatry 2019
Show More Posts
Dzisiaj są Święta. Sala główna w Murowańcu przystrojona obrusami, żonkilami i zajączkami z czekolady różnej maści. Menu też się zmieniło, albowiem w miejsce tradycyjnych zestawów z jajecznicą, parówkami czy twarożkiem pojawił się zestaw wielkanocny z jajem i sałatką jarzynową na czele. Różnorodność mięsiw, pasztetów, sosów, a wszystko to nie do przejedzenia dla normalnego człowieka. Dziś jednak nie chcemy, by nam zabrakło energii. Wszak w planach jest Zadni Granat.
Mirka zostaje w schronisku, by dać odpocząć nodze, w której najprawdopodobniej doszło do naderwania mięśnia lub jakiegoś ścięgna. A przy takiej kontuzji czas jest najlepszym lekarstwem. Wychodzimy ok 11.00, później niż zakładaliśmy, ale pogoda ma być dziś dobra, a do wieczora i tak powinniśmy zdążyć wrócić. A nie mogliśmy wyjść wcześniej, gdyż dopiero po 9 pojawił się Rafał, który przez przypadek miał dziś urodziny i w związku z tym należało mu odśpiewać gromkie sto lat okraszone chórem pozostałych bywalców schroniska. Rafał musiał też zdmuchnąć świeczkę postawioną na torciku z galaretki drobiowej, inicjatywy Łukasza.
Szlak na Zadni jest nam dobrze znany. 30 minut nad Czarny Staw. Trawers Małego Kościelca jest już bardzo dobrze wydeptany, a co więcej pojawiły się też trawersy alternatywne, co pozwala na dość swobodne przemieszczanie się tabunu turystów. Decydujemy się na przejście przez staw, mimo, że wierzchnia warstwa lodu już rozmięka. Zaoszczędzamy w ten sposób sporo czasu. Dalej do podnóży Laboratorium PZA. To miejsce jest niemal jak dom. Byliśmy tu już tyle razy w ciągu ostatnich miesięcy, a nigdy się nudzi 🙂 Tam zakładamy raki i kask w ramach utrwalania dobrych nawyków, wyciągamy czekan i doładowywujemy się gorącą galaretką.
Pierwsze podejście poszło dość gładko. Jesteśmy na półce, przy której droga się rozwidla na „kuluar Pokszana” oraz na właściwą drogę nad Zmarzły. Przed nami idzie Portugalczyk w trampkach z ambicją wejścia na Zawrat. Wybiera drogę po stopniach wzdłuż ściany, ale kończy na trawiastej kępce, z której nie ma szans pójść dalej w tym obuwiu. Ja też idę po tych stopniach, które biorąc pod uwagę stromiznę tego miejsca wydają się mi najlepszym rozwiązaniem. I też docieram w to miejsce. Nade mną stroma, pokryta twardym śniegiem 3 metrowa droga, w której nikt wcześniej nie wyrzeźbił stopnia. Patrzę na nią, kombinuję, robię jeden krok, wbijam czekan, i wiem że nie pójdę dalej. Łukasz przejmuje prowadzenie, podczas gdy Portugalczyk czeka cierpliwie na kępie w tych swoich przykrótkich spodenkach aż pójdziemy w tę albo wew-tę. Wybija mi mini stopieńki w tym twardym śniegu, ale świadomość, że zmieszczą się tam zaledwie cztery zęby moich raków wcale mnie przekonuje, by pójść dalej. Czekan też jakoś łatwo się nie wbija w ten śnieg, a mój ułamany jeszcze gorzej.
Zapada decyzja o odwrocie. Łukasz się wycofuje, a przy najtrudniejszym momencie użyczam mu swojego czekana, by zawsze miał się czego trzymać. Portugalczyk dalej czeka, ale noga mu się ześlizguje, więc do momentu mojego odwrotu przytrzymuję mu stopę w tym wątpliwym terenie. Dalej schodzimy stopniami w dół. Brzmi banalnie, ale trochę mi to zajęło. Jestem z powrotem na półce. Fibak wyjmuje herbatę, której ciepło ogrzewa umysł. Na tyle, by podjąć próbę wejścia nad Zmarzły Staw właśnie przez „kuluar Pokszana”. Do pewnego momentu wszystko idzie powoli ale w miarę. Ale potem spod śniegu ukazuje się lód…
Ustaliliśmy już, że Królową Lodu nie jestem, moja kondycja psychiczna i fizyczna daleka jest od optymalnej, więc najrozsądniej będzie się wycofać. Co z tego, że weszłabym. Całą drogę do góry myślałabym o tym zejściu mając przed oczami dwa widoki. Laskę zjeżdżającą tym żlebem (widok z lutego br.) i kolesia, który zdecydował się opuszczać na czekanie zamiast schodzić (widok z dzisiaj). Nie jest to łatwa decyzja, zwłaszcza w świetle tego, że wczoraj też nie udało nam się wejść na Krzyżne, ale w tych warunkach psycho-fizycznych, była najlepsza jaką mogliśmy podjąć …
Zaczęliśmy już schodzić, gdy nagle woła do Łukasza kobieta, która utknęła w tym samym miejscu ze swoim trzynastoletnim synem. I tak poznaliśmy Marzenę i Jarka. Łukasz zostawił plecak, wziął czekan i sprintem podbiegł do góry. Asekurował Jarka do momentu, w którym było już względnie bezpiecznie, a potem jeszcze dał mu kilka turystycznych tipów. Ja w tym czasie marzłam i konwersowałam z kolesiem z Hong Kongu, który najwyraźniej zakochał się w naszych polskich Tatrach.
Po powrocie do Murowańca, razem z Mirką, Marzeną i Jarkiem zjedliśmy zupę, a do tego starszyzna piła piwo. Ciepła zupa, zimne piwo. Czas na odpoczynek i zajęcia w podgrupach. Przed 18.00 jednak wychodzimy ponownie na szlak do Czarnego Stawu, tym razem biorąc Mirkę ze sobą, by zakosztować zachodzącego słońca rozlewającego się złotem po Żółtej Turni i Granatach. Zjawiskowe widoki 🙂
Po 19.30 zaczęliśmy się zbierać. Teoretycznie mieliśmy jeszcze 90 minut do zamknięcia kuchni, ale instynktownie podzieliliśmy się, i ja zafundowałam sobie sprint do schroniska, podczas gdy Łukasz, jak na prawdziwego dżentelmena przystało, ubezpieczał Mirkę podczas powrotu. Do budynku wpadłam 19.55. Jak się dowiedziałam od Rafała, na 5 minut przed zamknięciem kuchni. Zdążyłam zamówić 3 żurki i 3 piwa, choć oryginalne zamówienie od Mirki i Łukasza było inne. Oczywiście marudzili, że to nie racuchy, ale zjedli w sumie ze smakiem. Mogli się obejść chlebem z pasztetem, a to średnio pasowało pod przyjęcie urodzinowe Rafała. Był torcik wedlowski ze świeczkami, resztki baby drożdżowej ze śniadania oraz cała gama różnych nalewek, które praktycznie wszyscy popijali piwem.
Ok. 21.30 sala w Murku się zamyka, więc rozeszliśmy się do pokoi. Walczyliśmy jeszcze do ok 23.00, ale perspektywa jutrzejszego trekkingu nas przekonała do rozsądku.