Owszem, budzik zadzwonił, ale ktoś go wyłączył, w efekcie czego wstaliśmy dopiero o 11! Wycieczkę do Alerii zaczęliśmy od piwa, bo w trakcie sjesty muzeum jest nieczynne. W trakcie konsumpcji piwa, która sprzyjała kontemplacji i obserwacji natury, Łukasz humanitarnie zabił pszczołę, którą żywcem zaczęły już zjadać mrówki. Czekanie na otwarcie muzeum opłaciło się, zwłaszcza że nie było takie do końca nieprzyjemne. W muzeum Etrusków poczułam się jak na zajęciach z historii starożytnej u profesora Cerana, jak się okazało, z całkiem nieźle ugruntowaną wiedzą. Po muzeum, zwiedzaliśmy ruiny starożytnego miasta, którego plan był jakby wycięty z matrycy: kapitol, łaźnie, forum. Łukaszowi bardzo się to podobało. Ja – byłam zachwycona! Tego dnia na Corte zabrakło nam już czasu.
W drodze powrotnej trafiliśmy do Domaine Marvolo, gdzie dokonaliśmy zakupu korsykańskich specjałów. Łukasz degustował mocniejsze trunki, ja białe Muskaty. Bardzo delikatnie, bo ktoś musiał prowadzić, a Łukasz już się nie nadawał za kierownicę. Za górę wydanych euro dostaliśmy butelkę wina od przemiłego Hiszpana. Łukasz do dziś twierdzi, że to dlatego, że wpadłam mu w oko. Obsługa sklepu zrobiła na nas wrażenie. Mniejsze autokar, z którego wysypała się banda turystów. W tym samym momencie zaczęliśmy współczuć tym miłym ludziom w sklepie. Późnym popołudniem umyliśmy czarnulę, zatankowaliśmy i zrobiliśmy zakupy na powrót. W domku dopakowaliśmy się. Wieczór spędziliśmy w ośrodkowej restauracji, racząc się winem i słuchając korsykańskich ballad śpiewanych na żywo przez sympatyczne trio w nieoczywisty sposób powiązane z właścicielem lokalu. Śpiew był multilingwistyczny: po korsykańsku, hiszpańsku, włosku. Francuskiej piosenki nie zarejestrowałam. Tak Korsykanie odcinają się od swojej przynależności do Francji. Zresztą nie tylko tak. Przestrzelone francuskie nazwy miast świadczą o dość aktywnym ruchu narodowościowym. W przeszłości zdarzały się również porwania turystów. Dyskusje o prawie do wolności toczone przy aleryjskim czerwonym winie i przy akompaniamencie korsykańskiej muzyki zatrzymały nas w restauracji do późna. Tylko perspektywa dnia następnego oraz resztki zdrowego rozsądku skłoniły nas do powrotu do domu.