Nasza podróż na wyspę Spitzbergen położoną w archipelagu Svalbard dobiegła końca. To było niezwykłych kilka dni na Arktyce, w której nie sposób się nie zakochać. Człowiek z taką łatwością zapada na „białą gorączkę”, z której nie wydostaje się chyba nigdy. Lodowce, góry, wieczna zmarzlina, pola lodowe, arktyczna fauna i flora, to wszystko wkręca tak, że chce się więcej i więcej. Nic dziwnego, że snujemy po mału plany powrotu tutaj na noc polarną, by doświadczyć jeszcze spektaklu zorzy i by wkroczyć w niezwykle bogate zimą królestwo zwierząt.
A tymczasem odlatujemy ze Spitsbergenu ok 13.30. W Oslo meldujemy się po 3 godzinach, przechodzimy przez niezwykle skomplikowany i nieefektywny system transferowy, co bardzo pogrążyło skrupulatnych Norwegów w moich oczach. A że jesteśmy już spóźnieni, maleją moje szanse na zjedzenie czegokolwiek. Tymczasem cały wszechświat wie, że głodny Dzioch to zły Dzioch 🙁 W Warszawie jesteśmy o 19.30. Nasze bagaże rozładowane są dosyć szybko, co nie oznacza, że dość szybko opuszczamy lotnisko. W ferworze uścisków i pożegnań, zapominam zabrać ze sobą bagaż z hali przylotów. A kto raz opuścił strefę przylotów, nie ma na nią wstępu… 🙁 Lotnisko ma swoją procedurę, ale człowiek musi swoje odczekać. No nic, nawet arktyczna gorączka nie spowodowała takiego gorąca i wypieków na twarzy 🙁