This post is part of a series called Arco 2018
Show More Posts
- Arco – długa droga do raju ludzi aktywnych
- Pierwsze kroki na żelaznych drogach
- Góry i wino … czyż nie cudowne połączenie?
- Dniówka na via ferracie …
- Spacerkiem po dwóch tysiącach metrów …
- Wspinaczkowe ABC
- Dramatyczne, choć nie tragiczne zakończenie ferraty
- Wszystko co dobre …
- Arco 2018 – porady praktyczne
- Kolejny artykuł wyróżniony przez Magazyn Podróże 🙂
Odczuwamy zmęczenie kumulujące się po kilku dniach intensywnych aktywności. W planach była via ferrata na Monte Albano, ale ze względu na wycenę trudności, prognozę pogody oraz długość trasy postanowiliśmy na szybko zmienić plany. Zdecydowaliśmy się na via ferratę Precorso Artpinistico w okolicy Preore. Miało być krócej i łatwiej, tak w sam raz na zakończenie naszych aktywności górsko -skałkowych.
Punkt startowy znaleźliśmy bez problemów. Już sam początek via ferraty uświadomił nam, że to nie będzie bułka z masłem, a kolejne podejścia tylko utwierdziły nas w przekonaniu, że to nie będzie spacer po dwóch tysiącach metrów. Droga wiodła bardzo pionowo w górę. Podejścia nie ułatwiał nam brak klamer, poluzowane linki i karabinki, które blokowały się łączeniu stalowych lin. W pewnym momencie doszliśmy do ok. 30 metrowego komina, w którym wiedzieliśmy, że Młody będzie miał kłopot. A może nawet nie tylko Młody. Łukasz bez wahania zadecydował, że użyjemy liny. Zrobił stanowisko na górze, ja związałam Młodego liną do uprzęży i … poszedł w górę 🙂 Tymczasem my z Mirką stoimy na dole i czekamy na linę. Słońce grzeje niemiłosiernie, a w naszych głowach rośnie droga, która wciąż przed nami. Jesteśmy zdenerwowane. Wszak miało być przyjemnie, a jest nerwowo. Mirka decyduje się iść w górę bez liny, której się nie doczekujemy. Nogi się trzęsą, w głosie słychać przerażenie, ale jest mega dzielna. Ja idę za nią. Blokują mi się karabinki na łączeniu lin. Muszę się cofnąć, co nie jest bardzo komfortowym posunięciem w tej sytuacji i przy takiej pionowej ekspozycji. Dochodzę do pierwszej półki. Łukasz zrzuca linę. Mirka jest już wysoko, więc kontynuuje wspinaczkę pod górę bez liny. Ja, będąc w mega niestabilnym położeniu, próbuję zawiązać podwójną ósemkę w uprzęży. Jestem zdenerwowana, lina mi się plącze, ósemka do zrobienia jedną ręką jest trudna. Zostałam tu sama i wiem, że muszę sobie sama poradzić. Po kilku próbach, ósemka jest. Sprawdzona. Lina daje mi wsparcie wyłącznie psychiczne, bo wciąż muszę się wspinać po tej pionowej ścianie. Zazdroszczę Rafałowi i Mirce, że są już na górze. Zwymyślam tę drogę na czym świat stoi, kompletnie nie przebierając w słowach. Pomaga. Zanim się spostrzegam, słyszę śmiech Łukasza, który usłyszał moje niewybredne inwektywy. Jestem bezpieczna na półce. Uff!
Gdy siadam obok Mirki, ręce mi się trzęsą jakbym piła od tygodnia 🙂 Czuję jak spada poziom adrenaliny. Łzy samoistnie napływają mi do oczu. Nie chcę płakać, ale nie mogę się powstrzymać. Ciastko i łyk wody spowalniają proces rozczulania się nad sobą. Odpoczywamy chwilę na półce, po czym ruszamy dalej. Droga wiedzie wciąż w górę, ale jest spokojniej. Przewyższenia, kominy, trawersy są do ogarnięcia. Wciąż nie jest łatwo, ale poziom trudności jest akceptowalny nareszcie. Via ferrata na zmianę z trekkingiem. O dziwo, niektóre miejsca trekkingowe powinny być zabezpieczone, podczas gdy niektóre stalowe liny były zupełnie niepotrzebnie. Idziemy dalej. Po drodze mijamy groty z krasnalami, figurki z metalu, figurki z drewna, schody pokutne … Dochodzimy do trawersu. 30 m przed nami. Start słaby, miejsca na nogi niewiele, a pod nami 100 metrowa przepaść. Adrenalina jest. Aktywujemy na trawersie również sztywną lonżę, która dodaje nam poczucia bezpieczeństwa. Zaraz po nim, komin, ale tylko na 5 metrów. Poza tym, że przy okazji przepinki zabrakło mi długości lonży i plecak utknął w kominie, droga nie prezentowała większych trudności. Dalej przez las, bardzo wąskim szlakiem, gdzie jeden nierozważny krok i zsuwasz się ostro w dół. Nic się jednak nie dzieje. Jesteśmy skoncentrowani. Trochę tylko niepokoi nas pogoda, albowiem nad nami zasłona ciemno szarych chmur, które nie zwiastują nic dobrego. Idziemy dalej. Niemcy, którzy nas wyprzedzili chwilę temu, są już przy metalowym dzwonie, którego uderzenia sugerują, że do szczytu niedaleko.
Po kolejnej pionowej ścianie na ok. 12 m, wchodzę jako pierwsza na małą półkę, na której zmieścił się tylko wspomniany dzwon, ja i może kolejne trzy osoby. Ponieważ się spieszymy, popełniam kardynalny błąd na via ferracie. Skręcając liny, doprowadzam do sytuacji, gdy stoję na pionowej ścianie i muszę wypiąć oba karabinki. Trzyma mnie tylko siła rąk i wola przetrwania. Tymczasem nad nami grzmoty i pioruny. Dalej wchodzi Rafał, po nim Łukasz. Gdy głowa Mirki jest widoczna ze skały, my już się wahamy co robić dalej. Rafałek i ja optujemy za zejściem, Łukasz widzi, że do końca został nam tylko 15 m trawers i jedno podejście, więc chce iść dalej. Mirka mówi, że się dostosuje. Decyzja – schodzimy! Ale widzę, że Łukasz się waha. Mirka już schodzi, ale Rafałek stopuje jej dalsze zejście. Grzmot i deszcz przekonują Łukasza, że wycof jest uzasadniony. Rafałek panikuje, zaczyna płakać przewieszając nogę do zejścia bez wpinki w linę. Łukasz donośnym głosem przywraca go do żywych, mówiąc jednocześnie, że oczekuje od niego właśnie teraz największej koncentracji. W zasadzie zbiegamy z tej ściany. Gdy jesteśmy już na wąskim leśnym trakcie, chronimy się przed deszczem nakładając ubrania przeciwdeszczowe. Tylko Mirka niczego nie ma, bo akurat dziś wyjęła kurtkę z plecaka, skoro przez ostatnie pięć dni wcale jej się nie przydała. Jest mokro, ślisko i wąsko. Przed nami jeden komin oraz jeden długi trawers. Burza niby poszła dalej, ale grzmoty wciąż nas straszą. Z kominem poradziliśmy sobie błyskawicznie, trawers się opiera ze względu na śliskość skały, ale ostatecznie też się z nim rozprawiamy. Na szczęście nie ma już więcej metalowych lin, które przy uderzeniu pioruna mogłyby nam narobić kłopotu. Odnajdujemy „wyjście bezpieczeństwa” z tej via ferraty i po 20 minutach dochodzimy do auta. Niby jesteśmy bezpieczni, ale nogi wciąż nam się trzęsą.
W drodze powrotnej w zasadzie milczymy. Każdy z nas przeżywa na swój sposób tę lajtową pożegnalną ferratę. Lądujemy w Arco. Zasiadamy w knajpie znanej nam z finału Mistrzostw Świata, gdzie oprócz uzupełnienia zapasów, delektujemy się aperolkiem. Jednym, drugim, trzecim …
Ostatnie zakupy w tej mekce trekerów i wspinaczy i wracamy do naszego domu na ostatni wieczór, który uczcimy dwoma butelkami najlepszej Niosoli, którą tutaj udało nam się wypić 🙂