This post is part of a series called Arco 2018
Show More Posts
- Arco – długa droga do raju ludzi aktywnych
- Pierwsze kroki na żelaznych drogach
- Góry i wino … czyż nie cudowne połączenie?
- Dniówka na via ferracie …
- Spacerkiem po dwóch tysiącach metrów …
- Wspinaczkowe ABC
- Dramatyczne, choć nie tragiczne zakończenie ferraty
- Wszystko co dobre …
- Arco 2018 – porady praktyczne
- Kolejny artykuł wyróżniony przez Magazyn Podróże 🙂
Odniosłam dziś wrażenie, że nikomu nie chciało się dzisiaj wstać … a taki cudowny dzień przed nami. Śniadanie standardowo szybkie, co byśmy szybciej mogli opuścić cztery ściany naszej rezydencji. Ale coś ciągle było nie po drodze. A to mokre buty Rafałka i konieczność przymierzania moich, a to tamto, a to siamto … Na szczęście i tak wyszliśmy stosunkowo wcześniej. W Biacesa zaparkowaliśmy o 8.30. Przewodnik podaje dokładne koordynaty i wskazówki gdzie znaleźć trasę, zatem nie mieliśmy większych kłopotów z odnalezieniem szlaku.
Idziemy na Cima di Capi, co oznacza że około godziny będziemy maszerować pod górę. Droga jest wąska i wyeksponowana, od czasu do czasu przecinana większymi skalnymi formacjami, które wymagały od nas wspinaczki w dół lub w górę. Szybko pieliśmy się w górę, dochodząc ostatecznie do punktu, w którym zaczynała się Ferrata Susatti. Początek był mało przyjemny, bo jakiś germański najeźdźca postanowił stanąć na środku drogi blokując dostęp do niewielkiego plateau, na którym można było ubrać się w uprząż, kask i założyć lonżę. Z obojętną miną minęliśmy pana, który zdawał się nie rozumieć jeżyka angielskiego i zaczęliśmy nasze przygotowania.
Ferrata Susatti nie miała nam tego dnia niczego ułatwić. Grade II.2, czyli nie przeznaczony dla dzieci. Hmmm… Droga wiedzie pionowo w górę i tak do samego szczytu. Bycie przypiętym do via ferraty lonżą zarówno viaferratową jak i wspinaczkową, daje tak ogromne poczucie komfortu, że możesz się wychylać nad przepaść i czerpać z tego nieopisaną przyjemność. Rafałek super sobie dawał radę, choć niekiedy brakowało centymetrów do najbardziej optymalnego progu.
Najważniejszy jednak był uśmiech, który widziałam na każdej twarzy. I nieważne, że jesteś na południowej stronie góry, a słońce przypieka nieubłaganie, nieważne, że kończą się batony energetyczne, i nieważne że akumulatory są na wyładowaniu. Idziemy w górę. Dochodzimy do punktu, który nam się wydaje szczytem … bo siedzą tam wszyscy. Robimy popas. Kabanosy są jak rarytas, woda smakuje jak ambrozja, a resztka batonów jak najlepsza słodycz. pół godzinki dla słoniki i idziemy dalej. Chwilowo zgubiliśmy szlak, ale w końcu udaje nam się go odnaleźć.
Wychodzimy na przełęcz między Cima di Capi i Cima Rocca. ten fragment nieubezpieczonej drogi sprawił mi najwięcej trudności. Znów miałam wrażenie, że stoję nieosłonięta na maleńkiej platformie, a wokół mnie przepaść z czterech stron świata. Dobrze, że miałam Fibaka obok, który tonem nieznoszącym sprzeciwu oznajmił, że nic się nie dzieje, a reszta to wytwór mojej chorej wyobraźni.
Między Cima di Capi a Cima Rocca jest bunkier, w którym najstarsze wpisy na murach datowane są na 1917 rok. Były drabinki o wątpliwej stabilności prowadzące donikąd, konieczność używania czołówki i nic więcej. Wyszliśmy szybciej niż weszliśmy i wtedy zrozumieliśmy głupie uśmiechy osób, które wyszły z tych bunkrów przed nami i śmiechem odpowiedzieli na nasze pytanie czy warto.
Po wyjściu z tych fascynujących bunkrów czeka na nas kolejna Ferrata Foetti. Trawersy z klamrami, wspinaczka góra – dół – góra – dół, pionowe lufy na których najlepiej sprawdziły się lonże stricte wspinaczkowe. Wiele momentów, w których można było strzelić fajną fotę. Mam nadzieję, że nasz zespół będzie dumny ze swojego fotografa wspinaczkowego.
Widzimy, że Rafałkowi coraz trudniej. Boli go największy palec u lewej stopy. Buty wszak są moje, bo jego nie wyschły, a moje są o numer, półtora za małe. Więc się nie dziwię. Do tego brakuje batonów energetycznych, które go podnoszą szybko, ale na krótko. Dlatego z ulgą dochodzimy do Bivacco Arccioni. Byliśmy pewni, że można będzie zamówić choć coca-colę w schronisku, ale to okazało się być wyłącznie chatką puchatka. Nawet toaleta była nieczynna.
Idziemy dalej. Dochodząc do rozstaju dróg, z których jedna wiedzie drogą asfaltową do Biacesa, a druga drogą wyeksponowana acz ubezpieczoną. Nie lubimy ułatwiać sobie życia, więc negujemy asfalt. Ścieżka kamienista, bardzo stroma, momentami wymagająca wspinaczki w dół. Do tego czuć zmęczenie w nogach, a przede wszystkim w koncentracji. Do tego Rafałek, który z kroku na krok słabł. W którymś momencie usiadł, zdjął but, bo ból palca sprawiał mu ogromny dyskomfort. Łyk wody i słowo motywacji od ojca, i Rafałek idzie dalej.
Nareszcie schodzimy na dół. Po drodze do auta, siadamy w knajpie, w której w tempie ekspresowym wypijamy Aperol Spritz i colę. A potem jedziemy wzdłuż wybrzeża jeziora Garda, by ostatecznie utknąć w Limone sul Garda. Nabrzeże jeziora, słońce i cień, dziewięć razy aperol spritz, pizza salami i mozzarela di buffala załatwiają nam popołudnie i wieczór. Odjeżdżamy bardziej dlatego, że nakazuje rozsądek. Szkoda, że brakuje go gdy kończymy wieczór z kolejnymi butelkami wina Nosiola i Muller Thargau…
Jesteśmy z siebie dumni. 7 godzin trekkingu. 620 m przewyższeń, z czego 400 via ferratami, które przyjemnie dały nam w kość…