This post is part of a series called Arco 2018
Show More Posts
- Arco – długa droga do raju ludzi aktywnych
- Pierwsze kroki na żelaznych drogach
- Góry i wino … czyż nie cudowne połączenie?
- Dniówka na via ferracie …
- Spacerkiem po dwóch tysiącach metrów …
- Wspinaczkowe ABC
- Dramatyczne, choć nie tragiczne zakończenie ferraty
- Wszystko co dobre …
- Arco 2018 – porady praktyczne
- Kolejny artykuł wyróżniony przez Magazyn Podróże 🙂
Start jak do roboty, 6.30 🙂 Szybkie śniadanie i wyjeżdżamy przed 8. Chcemy być w górach wcześniej, albowiem pogoda znów ma się popsuć około południa. Dziś to szczególnie ważne jako że via ferrata Rio Sallagoni biegnie kanionem, który potrafi szybko nabierać wody. Nawet jeśli nasza trasa wiedzie po metalowych klamrach u góry. Przewodnik po via ferratach, który zakupiliśmy w miejscowej księgarni – Ferrate dell’Alto Garda by Fabio Della Casa – posiada niezwykle przydatną rzecz, a mianowicie współrzędne geograficzne, które bezbłędnie doprowadzają nas do miejsca startu. Oczywiście pod warunkiem, że wpisze się te właściwe 🙂
Na miejsce docieramy ok. 8.30. Pakujemy plecaki, uzupełniamy zapasy wody, by sytuacja z wczoraj się nie powtórzyła i ruszamy. Początkowo droga wiedzie przez gaj oliwny aż dochodzi do miejsca, w którym kiedyś było wejście na via ferratę. Teraz jednak jest zasłonięte metalową siatką i opatrzone informacją, że mury Castello di Drena podlegają renowacji, w związku z czym wejścia nie ma. Zasmuceni i zawiedzeni wracamy te 400m do auta i już odpalamy silnik, już wpisujemy współrzędne kolejnej, naprędce wybranej via ferraty, gdy nasza przytomnie myśląca Mirka informuje nowo przybyłych, że via ferrata zamknięta. Koleś, który powziął tę informację raczej niewiele się tym przejął, ale na szczęście usłyszał to również prowadzący grupę przewodnik. Powiedział, że i owszem, kawałek muru jest w przebudowie, że blisko via ferraty, ale że droga jest do przejścia. Ta informacja nas uskrzydliła. Niewiele myśląc, wyjęliśmy plecaki z bagażnika i ruszyliśmy ponownie ku kanionowi. Tym razem ominęliśmy metalową siatkę i rozpoczęliśmy przygotowania do wejścia. Uprzęże, lonże, kaski, mocowanie do aparatu. Sprawdzamy wszystko podwójnie, bo tu żartów nie będzie. Droga od początku da nam w kość. Ruszamy w ustalonej wczoraj kolejności, Łukasz, Rafałek, Mirka i ja zabezpieczająca tyły, choć tak naprawdę robię tu za fotografa wycieczki 🙂
„Ścieżka” wiedzie po metalowych klamrach ostro w górę. Każdy poniżej 160 cm wzrostu może mieć kłopot z odpowiednio szerokim rozstawem nóg, który pozwala na w miarę swobodne przechodzenie z klamry na klamrę. Widzę, że Rafałkowi ciężko, ale Łukasz go motywuje z sukcesem. Ja też mam chwilę zwątpienia, czy wybraliśmy na pewno właściwą i dopasowaną do możliwości drogę. Ciągle idziemy dalej. W tle szum wody płynącej z góry oraz klik-klik przepinanym karabinków lonży via ferratowej. Dochodzimy do sekcji, gdzie droga nie tylko wiedzie pod górę, a odległości pomiędzy klamrami się zwiększają, ale jest też przewieszenie. Zadziałają tylko proste ręce. Widzę jaki telegraf w nogach ma Mirka i jak zblokowane ma ręce, które w przybloku wysiądą jej szybciej niż ona zdaje sobie z tego sprawę. Próbuję jej coś podpowiedzieć, ale dociera to do niej mniej więcej jak do mnie przed egzaminem w skałkach. Płacz i zgrzytanie zębów, że nie dam rady.
Z ulgą korzystamy z wyjścia bezpieczeństwa, do którego prowadzi 10 klamrowa drabinka. Siadamy na skale i dajemy odpocząć ciału i głowie, przez która przebiega aktualnie gonitwa myśli. I to był dobry ruch. Świadomi co czeka nas dalej, schodzimy drabinką z powrotem do kanionu. Noga za nogą, karabinek za karabinkiem. Teraz jest już tylko zadowolenie … Powiedzenie, że strach ma wielkie oczy pasuje tu jak ulał.
Wychodzimy z kanionu. Tam czeka na nas Shangri-La. Wodospady, bujna i soczysta roślinność, malownicze skały. Brakuje tylko życiodajnego jeziora, z którego bogowie czerpią zasoby nieśmiertelności. Zamiast jeziora jest most nad strumykiem. 15 m lina rozpięta pomiędzy dwoma krańcami skały, po której musisz przejść by iść dalej. Wszyscy wciągamy ją niemal nosem. Po tych cholernych klamrach w kanionie, ta lina to pikuś. Nawet dla Rafałka.
Dalej czeka nas regularny trekking. Wprawdzie ubezpieczony via ferratą, ale zupełnie niepotrzebnie, bo droga nie nastręcza żadnych trudności. Bardziej dla nabierania doświadczenia niż faktycznej potrzeby zabezpieczenia korzystamy z naszych lonż. Największa trudność dla Rafała nastąpiła za chwilę i okazał się nią strumień. Przy próbie przechodzenia z kamienia na kamień, Rafała stopy wylądowały w wodzie … po łydki. Może chciał umyć rozkrwawione kolano? Nie wiem jaka myśl mu przyświecała, fakt faktem, od tej pory jego stopy były permanentnie mokre, choć nie od potu.
Kolejna via ferrata na trasie. Ta została dedykowana dla żołnierzy włoskiej żandarmerii, którzy zginęli w bombardowaniu w An Nasirijji w Iraku w listopadzie 2003 roku. Zginęło 28 osób. I to był bardzo trudny odcinek drogi. Początkowo były klamry, ale wymagały bardzo wysokiego podnoszenia stóp, co nie ułatwiało Rafałkowi podejścia. Potem była już tylko pochyła skała, gdzie trzeba było sobie wyszukiwać właściwe stopnie. Droga prowadzi do drugiego mostu zawieszonego, jak nazywana jest ta lina rozpięta między skałami. Nie spowolniła nas ani na chwilę. Idziemy dalej dość stromym podejściem, który jest finiszem naszego dzisiejszego trekkingu. Krótka przerwa na łyk wody i ciastko, i … koniec. Docieramy do Castello di Drena. Zamek wprawdzie zamknięty, ale restauracja pod zamkiem otwarta. A tam dają wino i colę. I to nam wystarcza. Przez dłuższą chwilę każdy jest w swoim świecie, przeżywając na swój sposób Rio Sallagoni…
Po godzinie decydujemy się na powrót. Odnalezienie drogi powrotnej dzisiaj poszło nam lepiej niż wczoraj. Schodzimy szybko w dół kamienistą aczkolwiek przyjemną ścieżką. W ciągu pół godziny jesteśmy przy samochodzie. Zmęczeni, spoceni, ale mega szczęśliwi… Zasłużyliśmy na wino!
Jedziemy do Sarche. Szukamy poleconej Cantina Toblino. Znajdujemy ją w zasadzie przy głównej drodze z Arco do Trydentu. Wielki moloch. Nie jestesmy pewni czy właśnie tego szukaliśmy myśląc o lokalnych winiarniach. Ale wchodzimy do środka. Czysto, schludnie i zaskakująco przyjemnie. Zamawiamy lunch na który podają pyszny makaron z wołowiną i bobem, a to wszystko zakrapiane lokalną Nosiolą. Smak wina i tego dania wywołał u mnie gęsia skórkę. Nasyciliśmy ciało i zmysły i byliśmy gotowi na dalszą eksploracje tego winiarskiego regionu.
Kolejnym celem podróży jest winiarnia Pisoni w Pergolese. Zasiadamy tam na dłużej przy stoliku z beczki, na której stawiają przed nami grissini, butelkę wody i cztery najlepsze wina do degustacji. A to wszystko w otoczeniu zieleni dojrzewających winogron oraz ciężkiej zasłony chmur, które zwiastują nieuchronną burzę. Zabawiamy tam dobre 90 minut, a odjeżdżamy tylko dlatego, że widzimy brak szans na poprawę pogody. Zresztą, jest już osiemnasta i sądzę, że wszyscy z chęcią znajdziemy się w domu …