This post is part of a series called Arco 2018
Show More Posts
- Arco – długa droga do raju ludzi aktywnych
- Pierwsze kroki na żelaznych drogach
- Góry i wino … czyż nie cudowne połączenie?
- Dniówka na via ferracie …
- Spacerkiem po dwóch tysiącach metrów …
- Wspinaczkowe ABC
- Dramatyczne, choć nie tragiczne zakończenie ferraty
- Wszystko co dobre …
- Arco 2018 – porady praktyczne
- Kolejny artykuł wyróżniony przez Magazyn Podróże 🙂
Dziś daliśmy sobie dłużej pospać i zaplanowaliśmy lajtowy dzień, albowiem wczorajszy siedmiogodzinny trek z via ferratami naprawdę ogołocił nas z sił. Wjazd kolejką Funivia Monte Baldo, która z przesiadką przewozi jednorazowo kilkudziesięciu pasażerów na wysokość 1,760 m, a dalej spacerek na dwóch tysiącach metrów. Celem była Cima delle Pozzette – 2,132 m npm.
Najpierw jednak trzeba się dostać do Malcestine. 20km od Arco, 20 minut jazdy. Udaje nam się nawet znaleźć miejsce na parkingu stacji. Ale to wszystko z dobrych informacji na najbliższe godziny. Kolejka do wejścia do wagonika ciągnie się na dobre półtorej – diwe godziny, do tego scenki jak w kolejkach za PRL (zasłyszane opowieści) – „pan tu nie stał, koniec kolejki tam …”. No nic, odstajemy swoje i faktycznie po godzinie i dwudziestu minutach lądujemy w wagoniku. Ten w ciągu góra 5 minut dowozi nas do stacji pośredniej na 440 m. Tam czekamy dosłownie 10 minut i wsiadamy do wagonika, który jedzie w górę ok 10 minut kręcąc się do tego wokół własnej osi. Ciśnienie spada gwałtownie, w związku z czym wszyscy w kolejce ziewają. Na szczęście 10 minut szybko mija i zanim zaczyna brakować powietrza w wagoniku, wysiadamy …
Zaczynamy od drugiego śniadania, bo w plecaku brak jakichkolwiek przekąsek na później, więc aby Młodemu za szybko nie wyczerpały się akumulatory, dostaje appfel strudel i kufel zimnego soku z jabłek. Ruszamy tuż przed południem. Droga w większości nie prezentowała specjalnych trudności. Wiodła granią. Niekiedy tylko grań przyjmowała postać orloperciańskiego szlaku, gdzie trzeba używać nie tylko nóg, ale i rąk. Prawie 400 m przewyższenia zrobiliśmy w 2 godziny 15 minut. Rafałek był bardzo dzielny, choć ostatnie metry to odliczaliśmy niemalże do jednego. Był bardzo niepocieszony, że nie ma nic do jedzenia. Najwyraźniej dawno zapomniał o strucli jabłkowej i powodach, dla których tak wcześnie zjedliśmy drugi posiłek. Na szczycie posiedzieliśmy okołu 20 minut. Wypiliśmy po łyku herbaty z miodem, zachwycaliśmy się panoramą Dolomitów i Alp i pewnie zostalibyśmy tam o wiele dłużej, gdyby spędzanego tam czasu nie uprzykrzał nam rój alpejskich much i muszek wszelkiej maści, które nie tylko były dokuczliwe, ale także boleśnie cięły skórę.
Powrót zajął nam półtorej godziny. Rafałek na ostatnich metrach szedł ostatkiem sił. A im bliżej mety, tym sił było mniej. Ale doszliśmy! I znów kolejka. Czas oczekiwania wykorzystaliśmy jednak w stu procentach. Lody, cola i aperol spritz sprawiły, że pół godziny minęło szybko i przyjemnie.
Gorzej było z oczekiwaniem na stacji pośredniej. Mniejsza przepustowość i pełne słońce. W końcu jednak dotarliśmy do Malcestine. I wtedy dopadł nas głód!
Plan na najbliższą godzinę zakładał znalezienie plaży i restauracji. Udało się bez większego wysiłku w przyjemnej restauracji z cudnym widokiem na Gardę. Zamówiliśmy taką ilość jedzenia, jakbyśmy nie jedli przez tydzień. Pizza, makarony, mozzarella, prosciuto con melone. A do tego zimne piwo … Kelner musiał wyczuć nasz głód, albowiem i przystawki i danie główne podał nam w tym samym czasie. Mimo względnie małych trudności na szlaku, musieliśmy być bardzo zmęczeni bo przez dłuższą chwilę każde z nas milczało.
Po obiedzie Rafałek, Łukasz i Mirka skorzystali z oferty jeziora Garda. Ja również. Zamoczyłam nogi do połowy łydki 🙂
I tym przyjemnym akcentem zakończyliśmy dzisiejszy dzień.