Dzisiejszy trekking miał być główną atrakcją naszego pobytu w Dolomitach. I był. Zanim jednak ruszyliśmy, przywitał nas wspaniały wschód słońca na wysokości 2,333 m n.p.m. Prognoza pogody tego nie zapowiadała, na szczęście niezawodny na innych szerokościach geograficznych yr.no, tu, od początku wyjazdu notuje klapę za klapą. Szczyty mieniły się wszystkimi odcieniami złota i czerwieni. Nawet psy stanęły na chwilę i wpatrywały się w horyzont. Na chwilę, bo potem znów pociekły na połoniny, szczęśliwe bez smyczy.
Po śniadaniu, na które podano – już tradycyjnie – kanapulki (jeśli nie liczyć jednej owsianki i jednej jajecznicy), ubrani na 5 stopni bez słońca, ruszamy w kierunku Rifugio Auronzo, gdzie zaczyna się szlak nr 101. Droga do kościoła jest nam znana, w sensie dosłownym, gdyż tę metafizyczną zgubiliśmy już dawno 🙂 Dolina, w której leży Cortina jest zamglona, zresztą wiele szczytów wciąż skrywa się w chmurach i we mgle. Tymczasem słońce, którego miało nie być, zaczyna coraz mocniej grzać.
Od Rifugio Lavaredo, szlak zaczyna się mocno wzbijać w górę, trawersując piargi, z których wyrastają Tre Cime (tych tak naprawdę jest 5). Na pierwszym wzniesieniu (Forcella Lavaredo – 2454 m n.p.m.) zatrzymujemy się chwilę, by napoić psy i złapać oddech, bo podejście było konkretne. Jak większość turystów, podziwiamy przez chwilę góry od drugiej strony, a potem rozpoczynamy zejście, trawers i znów podejście do Rifugio Locatelli (2344 m n.p.m.). Tam zatrzymujemy się na dłużej, albowiem z drugiej strony są dwa piękne górskie jeziorka (Laghi di pieni), których słoneczny turkus i klarowność wody wspaniałe kontrastuje z chmurami spowijającymi okoliczne szczyty. Coś wspaniałego do podziwiania 🙂
Niemniej, z uwagi na szare chmury, które zaczęły napływać w szybkim tempie, postanowiliśmy się zebrać i ruszyć dalej. Zwłaszcza, że psy też już dostawały bzika 🙂
Przed nami 90 minut szlaku, kilka zejść i jeszcze więcej podejść. Mimo krótkości oddechu, który mnie łapie przy naprawdę ostrych podejściach, wolę zdecydowanie wchodzić niż schodzić. W sumie to lepsze i dla kondycji i dla kolan!
Cały trekking zajął nam niewiele ponad 4 godziny, ale jeśli odliczymy postoje w schroniskach (w tym drugim nawet z wypiciem piwa), to okazuje się, że nie jest tak tragicznie z naszą kondycją 🙂 10 km i ponad 500 m przewyższenia, a wszystko to z nieustającym i wspaniałym widokiem na Tre Cime, wąskimi trawersami, które sypkimi piargami opadały później w kilkudziesięciometrowe przepaście czy skalnymi, poszarpanymi formacjami, dzięki którym Dolomity są tak charakterystyczne.
Po skończonym trekkingu, odświeżającym prysznicu i kawie z ciastkiem zamiast obiadu (przez na wpół działającą lodówkę, popsuły nam się produkty obiadowe), opuszczamy tę cześć Dolomitów i zjeżdżamy do Dobiacco na bardziej lightową część naszych wakacji. Organizujemy się na campingu Olympia, a po popołudniowym spacerze z psiulami, zostawiamy je, by na szlaku rowerowym znaleźć wino.
We włoskim miasteczku o na wskroś austriackiej nazwie Niederdorf odnajdujemy … regionalnego Gewurtzstraminera, którego konsumujemy siedząc przed kamperkiem, z obydwoma pieskami u nóg. Żyć, nie umierać!