Nerwową końcówkę podróży zakończyliśmy relaksującym spotkaniem z naszym przyjacielem Jackiem. I snem, który złagodził trudy podróży. Nawet „dziewczyny” spały do 8.30 bez jojczenia 🙂
Śniadanie zjedliśmy z widokiem na masyw Fiames i Monte Cristallo. Słońce spotęgowało efekt potężnych ścian, które wyrosły przed naszym oknem z samego rana. Wczoraj wieczorem było już ciemno, więc niewiele widzieliśmy, tym większe zrobiło to na nas wrażenie. Rozstawiliśmy sobie stoliczek i krzesełka, płynąca rzeka zapewniła oprawę dźwiękową, i w takich okolicznościach zjedliśmy kanapki i wypiliśmy zieloną herbatę.
Potem trzeba było Fibaka poganiać do wyjścia w góry, bo rozpakowanie majtek po szufladach miało szansę być ważniejsze od trekkingu. Teriery po dwóch dniach siedzenia w kamperze aż się wyrywały do wyjścia.
Pętelka wokół Col Rosa była naszym dzisiejszym celem, z przejściem przez zieloną przełęcz Passo Posporcora. Pierwsze półtora kilometra to rozbiegówka na szybki marsz, troszkę pod górę, ale potem skręcamy na szlak 408, który zakosami biegnie ostro 400 metrów w górę. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że weszłam tam na lekko. Wymusiłam kilka postojów, podczas którego Fibak i terriery też skorzystali z butelek z wodą. I oczywiście, część zadyszki powoduje obecny stan chorobowy, ale druga część to brak biegania, z którym nie możemy się przeprosić na dobre …od dawna 🙂
Na przełęczy obserwujemy ekipę, która brzęczy uprzężami, ekspresami i karabinkami i startuje na via ferratę. Pełne zazdro! My tymczasem kontynuujemy marsz wokół Col Rosa. Mijają nas rowerzyści, jadący na wszelkiej maści dwukołowych sprzętach: elektrykach, grivelach (tu największy szacun) i mega wypasionych rowerach do down hill. Terriery dają sobie znakomicie radę, w końcu cztery litery rozsadza im skumulowana w piatek i sobotę energia.
Szlaki się schodzą, rozchodzą, zmieniają numerację, aż w końcu wyprowadzają nas do turkusowej rzeki płynącej już szerokim nurtem i niosącej zapewne mnóstwo wapiennych osadów, od których pochodzi ten mleczny turkus wody. Postanowiliśmy tam stanąć na chwilę, tam przy tym białym kamieniu, do którego dochodzi się przez strumień. Kicanie przez rzekę po kamieniach nigdy nie stanowiło dla mnie problemu. Do dziś, kiedy jeden z kamieni okazał się być mocno ruchomy, dzięki czemu na oczach widzów straciłam równowagę i koncertowo wylądowałam w wodzie na czterech literach. Buty i majty pełne wody, a przed nami wciąż kilka kilometrów do końca. Na szczęście słońce grzało mocno, więc do kampera doszłam w suchych galotach i butach!
4,5 godziny i 12,5 km później meldujemy się na campingu, gdzie dokonujemy organizacyjnych czynności, na które nie było już czasu wczoraj 🙂 Testujemy prysznic, kuchnie gazową i zawartość lodówki, w której chłodzi się lokalna – dolomicka – browarniana produkcja, której spożycie ma przynieść ukojenie głowie i nogom 🙂