This post is part of a series called Tatrzańskie szkolenie zimowe
Show More Posts
Ostatni dzień kursu można podsumować tak. To Fibak jest „Lodowym Wojownikiem”, ja co najwyżej „Królową Śniegu” 🙂
Ale od początku. Zajęcia znów o 8.30, więc musimy się naprawdę nagimnastykować, by zjeść śniadanie w Murowańcu, które wydawane jest od 7.30. Liofilizaty z wczorajszego dnia nie okazały się najlepszym rozwiązaniem, więc dziś woleliśmy poświęcić sen dla normalnego jedzenia.
Punktualnie o 8.37 ruszamy 🙂 Udajemy się w kierunku Laboratorium PZA, czyli Buli pod Zmarzłym Stawem i małego kuluaru, w którym mieliśmy ćwiczyć wspinaczkę lodową. Pogoda nam dziś nie sprzyja. Wieje tak, że na morenie przy Czarnym Stawie o mało mnie nie przewraca, a wiatr dopiero się przecież rozkręca.
Znów przechodzimy przez Czarny Staw, dzięki czemu zaoszczędzamy bardzo dużo czasu. Od Czarnego Stawu do naszego kuluaru podchodzimy w śniegu niekiedy po kolana, który został zawiany skądś od wczoraj, a potem w utwardzonym śniegu, który bardzo ułatwia trawersowanie tego stromego żlebu. Trawersowanie, jeśli wykonywane prawidłowo, okazało się – dla mnie – bardzo efektywną metodą podchodzenia.
Zatrzymujemy się w kuluarze, pod spodem mając może metrową półkę na stopy dla … 15 osób! Oczywiście byli tacy, którzy w poszukiwaniu większej ilości miejsca decydują się stąpać po kruchym nawisie w niedopiętych rakach i z poluzowanymi paskami od nich. Osobiście nie chciałabym być w pobliżu, gdyby ten nawis poleciał. Jak mówi Marek, w górach trzeba mieć też fart!
Marek rozkłada poręczówki, a Adrian tymczasem szkoli nas z techniki wchodzenia po oblodzonych ścianach. Już od wczoraj wiem, że lód nie jest moim ulubionym terenem wspinaczkowym. Może dlatego, że brak mi siły, by tak wbić czekan, aby stał się solidnym punktem oparcia, a być może dlatego, że moje raki odmawiają wbijania się w lód. Później się dopiero okazało, że się poluzowały i nie miałam szans wyczuć czy się na nich trzymam czy nie. Fibak jest tymczasem jak rybka w lodzie. Pruje do góry jakby od tego zależało czyjeś życie. A im stromiej i większe oblodzenie, tym lepiej.
Gorzej nam szło z wkręcaniem śrub lodowych, a jeszcze gorzej ze stanowiskiem Abałakowa, bo zwyczajnie nie wkręciliśmy się tak, by dziurki się połączyły 🙂 Wiem jednak na czym ono polega, trochę trudniej jest mi sobie wyobrazić jak utrzymać się na dwóch punktach podparcia, by móc operować w lodzie obiema rękoma. Zapewne czekan jest tu kluczowy, ale zapomnieliśmy o to zapytać.
Podchodzenie na małpie po poręczówce nie stanowiło żadnego problemu. Widać jednak jak niewłaściwie wykorzystują małpę ci wszyscy „himalaiści-amatorzy”, tak często widoczni przy wchodzeniu na Everest. Poręczówka dla nich służy wyłącznie do wciągania się, co bardzo niszczy linę i naraża wszystkich do niej wpiętych na niemiłe przygody.
Zjazdy wraz ze wszystkimi manualnymi przepinkami były już czystą przyjemnością. O tyle większą, że zwiastowały koniec ćwiczeń w tych paskudnych warunkach pogodowych. 15 osób podchodzących na małpach na dwóch wyciągach oraz zjazdy to około 3 godziny w mrozie potęgowanym przez rozkręcający się wiatr. Drobinki lodu miotane z narastającą prędkością wiatru kłuły boleśnie każde odsłonięte miejsce. Nie pomagał nawet fakt, że wszyscy staliśmy w grupie jak pingwiny na Antarktydzie trzepocząc małymi stopkami i zmieniając co chwilę pozycję na zewnętrznej. Nie bez znaczenia był również szczegół, że gdy jest zimno to tym bardziej chce się siku. O ile panowie sobie dość łatwo poradzili z tym problemem, pod warunkiem, że nie stali od zawietrznej, o tyle my musiałyśmy donieść zawartość pęcherzy do Betlejemki, co nastąpiło dopiero o 15.00.
A tam zdaliśmy sprzęt, odebraliśmy papiery potwierdzające ukończenie kursu i udaliśmy się do Murowańca na drugi posiłek tego dnia.
Wiatr się tymczasem wzmaga i mam nadzieję, że pozwoli nam na powrót do domu …