Dziś zaczynamy kurs zimowej turystyki wysokogórskiej w nowym składzie, w tym nasza płocka ekipa oraz dziki i charty, na widok których „zesrają się wszystkie góry”. Mamy przy tym nadzieje, że oni będą jednak z dala od nas się szkolić.
O 10.00 znany z poprzedniego kursu Marek oznajmił, że są braki kadrowe i on poprowadzi część wstępną. Oczywiście nie obeszło się bez kąśliwych uwag na temat wyższości szkoleń PZA nad prywatnymi szkołami instruktorów, ale powiedzmy, że znamy już mentalność naszego instruktora i nie wszystko traktujemy serio. Dostaliśmy sprzęt szkoleniowy. HMSy, taśmy, ekspresy, karabinki i uprzęże to bardziej mi się kojarzy ze wspinaczką niż turystyką zimową, ale ufam, że wiedzą co dają.
Marek zauważył, że zainteresowanie szkoleniami zimowymi rośnie wśród zwykłych turystów jak my, albowiem jak sam zeznał, najbardziej stresuje go moment, w którym wykwalifikowani taternicy odcinają się od liny i mają przejść w teren turystyczny. I wtedy na ogół brakuje tej podstawowej wiedzy.
Ok. 13.00 zaczynamy zajęcia w terenie. Z uwagi na braki kadrowe, nasza 22 osoba grupa zamiast działać w max. 6 osobowych zespołach, działa w 11 osobowych, co niestety obniża poziom szkolenia, bo jeden instruktor nie da rady utrzymać tej samej atencji na 11 osobach.
Zaczynamy od hamowania na czekanach. Jestem pełna obaw co do kondycji mojego łokcia i barku, ale zaskakująco dają radę. Pierwsze próby upadków w wyniku poślizgnięcia na plecy, które stanowią 90% wszystkich wypadków, odbywają się w terenie o „tylko” 20% nachyleniu. A już grawitacja robi swoje. Na efektywna obronę swojego życia mamy 3 sekundy, w ciągu których trzeba się obrócić na brzuch, złapać poprawnie czekan, wbić go w śnieg i wyhamować z tyłkiem i stopami do góry. Wyglada prosto. I tylko wyglada. Zwłaszcza jak bezwiednie w trakcie ślizgu przekłada się czekan do drugiej ręki.
Drugi rodzaj upadków to te twarzą do dołu. Sytuacja się komplikuje, bo jednocześnie z hamowaniem musisz spowodować obrót ciała tak, by stopy były na dole, a głowa na górze, czyli tak jak sugeruje anatomia. Tu idzie mi lepiej, choć nie najlepiej się czuję jako osoba robiąca demo w zwolnionym tempie 🙁 musi być lepiej, skoro instruktor nie sugeruje już, żebym wsadziła sobie czekan w cztery litery raczej niż w oko, tylko mnie chwali. Po tylu razach dostawania „opieprzu” nie kupuję tej pochwały. Ani od razu, ani wcale.
Po zjazdach na czekanie, które jednak odczuwam w łokciu, przychodzą raki. Schodzenie i podchodzenie po stromiznach. Mimo, jak mi się wydawało pewnego automatyzmu i intuicyjności działania, czegoś się uczę. Podoba mi się zwłaszcza jodełkowa metoda podchodzenia, przy której jedynie należy pamiętać o kacie rozchylenia jodełki – między 90 a 120 stopni.
Ostatni punkt programu na dziś stanowi niejako powtórzenie dnia wczorajszego, gdzie uczyliśmy się operować detektorem. Mimo poprawności wykonywanych ćwiczeń, nasz instruktor znalazł powód by po raz kolejny mnie zrugać na funty i szterlingi. To chyba standard w jego wykonaniu i muszę się do niego przyzwyczaić.
Na dziś koniec. Jest 17.00, zimno i ciemno. Wracamy do Betlejemki, a stamtąd szybki przemarsz do Murowańca na obiad. Przy barze znajdujemy Rafała, który zjechał dziś z Kasprowego. Wow! Prysznic i wracamy do Betlejemki na wykład o szpeju, linach, uprzężach, prusikach i zakładania poręczówek.
Kończymy o 21 szklaneczką czegoś mocniejszego i rozmowami na temat kulisów szkoleniowych, które niestety pozostawiają wiele do życzenia.
Komentarze (1)
A ten instruktor to świnia, żeby Was tak poniewierać :))