Noc w 23 osobowym pokoju jest nie lada wyzwaniem. Każde słowo, wypowiedziane nawet szeptem, a tych co nie szeptali tez było sporo, jest jak wygłoszone megafonem. Dodatkowo, do wysokości tez trzeba się przywyczaić.
Dzień zaczęliśmy od pożywnego śniadania, a potem zaczął się wykład … Marek (nasz instruktor) jest z pewnością osobowością PZA, widać że ma dużo wiedzy, pytanie czy zdoła skutecznie nam ją przekazać.
Ok południa wyszliśmy na zajęcia teoretyczne w terenie. Przeszliśmy fragmenty Doliny Gąsienicowej, obie jej odnogi Zielonej i Czarnej, zatrzymując się co chwila na wykład dydaktyczny. Niestety minusowa temperatura sprawiała, że brak ruchu szybko nas wychładza, dlatego wdzialiśmy na siebie wszystko co było w plecaku, uruchomiliśmy chemiczne podgrzewacze i co chwila raczyliśmy się herbatą z termosu.
Kilka rzeczy było niezwykle fascynujących. Sprawdzanie struktury i temperatury pokrywy śnieżnej, obserwacja zboczy pod kątem zagrożenia lawinowego, gdzie nawet odarta z igieł sosna powinna budzić niepokój.
Oczywiście nasz instruktor uprawiał „czarnowidztwo”, według którego przy pierwszym stopniu zagrożenia lawinowego powinniśmy już rozważyć zostanie w domu, ale prawda jest taka, że w naszych kochanych Tatrach lawiny prowokuje prawie wyłącznie człowiek. W ten czy inny sposób. Ponadto, jak się zlekceważy sygnały ostrzegawcze, to wówczas już tylko „diabeł karty rozdaje, a każdy wybór jest jak między dżumą a cholerą”.
Wróciliśmy z zajęć w terenie około 15.30. Od razu zameldowaliśmy się w Murowańcu na obiad, porządny obiad biorąc pod uwagę dalsze planowane wykłady do 22. Grzane wino przywróciło krążenie w kończynach.
Wykłady, choć treściwe w wiedzę praktyczną, faktycznie potrwały do 22.
Marek opowiada dużo i uwielbia ekskursy, w których chętnie wylewa swoje opinie na różne tematy górskie. Słychać w nich żal i tęsknotę za przeszłością. Wieczór zakończyliśmy łykiem pigwóweczki i rozmowami przy drewnianym stole.