W końcu coś fajnego i podnoszącego poziom adrenaliny 🙂 ale od początku …
Zaczęło się marnie. Będąc już po śniadaniu w Murowańcu, o godzinie 9.00 wchodzi do naszej sali Wojtek, instruktor i ratownik TOPR. Szuka 6-7 osób, ale mimo wysoko uniesionej ręki Marcina, szczęście sprzyja dzikom i chartom. To znaczy, że my znów mamy szansę na Marka.
I faktycznie, o 9.10 stoimy już w 15 osób przed Betlejemką i ponownie uczymy się obsługiwać detektor. Przez godzinę. A wszystko przez to, że Marek grał na czas czekając na Adriana, kierownika Betlejemki, który pełnił dziś rolę drugiego instruktora. Marian stwierdził, że jak ktoś nie ogarnie urządzenia posiadającego trzy przyciski przez dwie minuty, to zasługuje na specjalną szkołę, czym oczywiście naraził się Markowi.
Następnie uczyliśmy się chodzić zygzakiem w rakach w pionie, to znaczy również zmieniać kierunek marszu, łącznie z przekładaniem czekana w ręku, tak, by nawet na minutę nie stracić z nim kontaktu. Wyglada na to, że czekan to mega ważne wyposażenie zimowe.
Następnie ruszyliśmy w kierunku skrajnego brzegu Zielonego Stawu, po drodze robiąc powtórkę z hamowania czekanem przy poślizgu z plecakiem. Mój pierwszy zjazd zakończył się „piękną śmiercią”, jak to określił Marek. Kluczem do sukcesu jest obrót na brzuch, który zwyczajnie mi nie wyszedł.
Gdy doszliśmy do Zielonego Stawu, weszliśmy na stromiznę tuż nad nim. Ok. 30 stopni nachylenia podziałało na wyobraźnię. Zadania były trzy. Pod okiem Adriana w trójkach połączonych liną schodziliśmy ze stromego stoku budując po drodze punkty asekuracyjne, z lemiesza i styliska od łopaty lawinowej. Zaskakująco mocno potrafią trzymać, oczywiście pod warunkiem, że są dobrze założone. W naszej trójce Karol budował stanowiska, Fibak się przepinał i budował stopnie dla mnie, a ja te stanowiska likwidowałam. Nie zawsze było łatwo. Moment przełamania ściany był dla mnie mega stresujący, natomiast gdy znalazłam się już na spionowanej ścianie, było to mega interesujące ćwiczenie. Wymagało użycia czekana, ale tez koordynacji ruchu i skupienia, gdyż cały czas istniało ryzyko, że każde z nas mogło odpaść od ściany, w naszym wypadku jednak „trójka samobójka” okazała się szczęśliwa, jeśli nie liczyć kontrolowanego ślizgu by potwierdzić, że punkty asekuracyjne trzymają.
Kolejnym ćwiczeniem były zejścia na podwójnej linie załączonej na zębie skalnym, a wiec wymuszającym odpowiedni kąt nachylenia względem liny, za pomocą węzła z repu i czekana. A gdy się zeszło, na tym samym węźle trzeba było podejść do góry.
Ostatnie ćwiczenie to zjazd na repie i przyrządzie asekuracyjno-zjazdowym z użyciem raków, dla nas znane, bo ćwiczyliśmy to na kursach w Jurze. Różnicę stanowiły oczywiście raki, które mi dodały pewności chodzenia.
Gdy już wszyscy zebraliśmy się na górze, Marek opowiedział historie pochodzenia urządzenia zwanego „dead man”. Historia zdarzyła się w szkockich górach, gdzie wspinacze schodzili trudnym terenem i znaleźli wystający spod śniegu kołek, do którego postanowili się przyasekurować. Bezpiecznie zjechali na dół, ale wystający kołek nie dawał im spokoju. Weszli na górę, by odkryć, że kołek był częścią łopaty, do której przyczepiony był martwy człowiek. A zatem nazwa w punkt.
Ok. 17.00 zaczęliśmy się stamtąd zbierać. W szybkim tempie zbliżała się do nas mgła, która chwilę potem okryła wszystko i wracaliśmy niemalże na azymut. Tuż przy wyciągu narciarskim, mgła opadła i przez chwilę mieliśmy fantastyczny widok na panoramę Żółtej Turni, Granatów, Kościelca i Świnicy. Na chwilę, bo mgła za chwilę powróciła.
Ok. 18.00 doszliśmy do Murowańca na zasłużone jedzenie i napitek. Po godzinie jednak zmogło nas zmęczenie i wróciliśmy do Betlejemki, by się ogarnąć i odpocząć.
Komentarze (1)
Małgosiu świetnie sobie poczynasz, a jak Twój łokieć i bark co na to?. Bardzo piękne zdjęcie z tymi słonecznymi wierzchołkami gór ( Synku, przepraszam, nie wiem jak się nazywają)