This post is part of a series called Lofoty 2018
Show More Posts
Noc (o ile to coś można nazwać nocą 😉 ) minęła szybko i zanim się wyspałam zadzwonił budzik. Dzień przed nami długi, więc dość szybko się ogarnęliśmy ze śniadaniem i pakowaniem. O 09.15 byliśmy już na szlaku. Plan zakładał wejście na przełęcz prowadzącą do plaży Kvalvika. Plaża nie dość, że piękna – turkus morza współgra z białym piaskiem, zielenią traw i szarym granitem skał – to jeszcze kultowa, ale o tym później. Przełęcz nie sprawiła nam większych trudności, za to oferowała przepiękne widoki. Gdziekolwiek by się człowiek nie obejrzał, tam były góry, jeziora, natura w swej najczystszej postaci.
Z przełęczy niestety znów musieliśmy zejść do poziomu morza, choć eksplorację samej plaży postanowiliśmy zostawić sobie na drogę powrotną. Zyskując jakieś 15-20 m wysokości rozpoczynamy mozolne, bo piekielnie strome podejście do przełęczy, która wyprowadzi nas na szczyt Ryten. Z każdym krokiem szybko zdobywaliśmy wysokość, ale każdy krok kosztował sporo wysiłku. Do tego kamienie, które niekiedy wymagały użycia rąk, błoto i strumienie wody. W takich warunkach posiadanie aparatu daje nieco wytchnienia, bo przecież zawsze można chcieć się zatrzymać na zrobienie jakiejś foty 🙂 Po jakimś czasie osiągnęliśmy przełęcz, z której droga niechybnie wiodła ku szczytowi. Trzeba się jednak było jeszcze przedostać granią przez górskie połoniny. Przyjemny spacer w górę, ale bez nachyleń odciskających swe piętno w kolanach i mięśniach. Po półtorej godzinie weszliśmy na szczyt.
Widok był absolutnie zapierający dech. W dole skrzyły się piaski Kvalviki, polewane co i rusz turkusem morza. A to wszystko zamknięte w półksiężycu gór. Słońce przepięknie oświetlało odległe szczyty będące na tych samych wysokościach, odejmując nico grozy z czerni i szarości ich granitów. Po obowiązkowej sesji zdjęciowej na skale wiszącej nad przepaścią, która na szczęście nie tylko mnie odrobinę przerażała – poznana przed chwilą Martyna też musiała wyjść poza swoją strefę komfortu aby przypozować do zdjęcia 😉
Usiedliśmy na ciepłej skale, zdjęliśmy plecaki i … wyjęliśmy banany. Mniej więcej od przełęczy mój żołądek domagał się jedzenia, a na szczyt weszłam trawiąc własne białko i trzymała mnie jedynie myśl o tych dwóch bananach, które pochłonę.
Martyna, okazała się być instruktorką jazdy na nartach oraz windsurfingu. Spędziła już na Lofotach kilka ładnych miesięcy. Naprawdę przyjemnie sobie rozmawialiśmy i nawet nie wiem kiedy, minęła godzina. Nic się nie stało, bo naprawdę nigdzie się nie spieszymy. Noc nas tu nie zaskoczy, picie mamy, tylko trochę gorzej z jedzeniem. Kiedyś jednak trzeba zacząć schodzić… Myśl o tym cholernym nachyleniu i bólu kolan, które niechybnie wystąpi, zniechęcała, ale … kiedyś jednak trzeba zacząć schodzić!
Po godzinie byliśmy na plaży. Wysiłek zostanie nagrodzony. Postanowiliśmy ulżyć najbardziej zmęczonym członkom (stopom) i zanurzyć je w zimnych wodach Morza Norweskiego. Temperatura wody sprawiała, że krew zamarzała w żyłach natychmiast, a my czuliśmy jakby ktoś ciął nas żyletkami. Wytrzymaliśmy jednak na czas sesji zdjęciowej, choć o powtórkach nie mogło być mowy. A teraz deser. Szukamy hobbitonu, czyli miejsca, które zbudowali dwaj norwescy surferzy z udanym zamiarem mieszkania na tej plaży przez rok. Wszystko co mieli wyłowili z wody. Poza realizacją swojej pasji i nabywaniem doświadczeń w surfowaniu zimą w skutych lodem wodach morza, przez cały rok zebrali trzy tony śmieci. Ich projekt można obejrzeć w filmie pt. „Nordfor sola”. Warto! Widać niestety, że opuścili to miejsce jakiś czas temu, bo śmieci znów zalegają w różnych miejscach plaży. Wpisaliśmy się w zeszyt odwiedzających i oddaliśmy się słodko-gorzkiej refleksji. Słodkiej, bo trzeba być niezłym, pozytywnym świrem z zajebiście silną psychiką, by wymyślić i zrealizować taki projekt. Gorzkiej, bo mnie chyba na to nie byłoby stać. Łukasz twierdzi, że jego również. Może dlatego, że surfing to nie nasza pasja, a może dlatego, że żadna z naszych pasji nie przechyliła szali zwycięstwa na swoją stronę.
Czas wracać. Czeka nas podejście na przełęcz i zejście do samochodu. Podejście było łatwiejsze niż się spodziewałam. Pewnie to kwestia żelu energetycznego i kilku dni zaprawy w trekkingu. Szybko nabraliśmy odpowiedniej wysokości i zaczęliśmy zejście. Po 6 godzinach z hakiem i zrobieniu 918 m przewyższeń, dotarliśmy do auta. Zmęczeni i szczęśliwi. Z apetytem na więcej Lofotów, choć to pewnie już innym razem 🙂
Komentarze (1)
żeby mieć krioterapię w Morzu Norweskim – to ile trzeba było starania :))))