Pobudka 3.30, a wyjeżdżamy 45 minut później. Pakujemy nasze graty weekendowe do Marianowej skody. Miało być lekko, a jest jak zwykle. Podróż trwa 5,5 godziny. O 10.15 meldujemy się w Tatrzańskiej Łomnicy, u naszych sąsiadów Słowaków. Przepakowujemy się, ładujemy ostatnie graty do plecaków, realizujemy ostatnie potrzeby fizjologiczne i bankomatowe i ruszamy w drogę. Szukamy niebieskiego szlaku, który wiedzie spod kolejki na Łomnicę. Po kilometrze go znajdujemy. Szlak od początku wiedzie pod górę. Nie może być inaczej, skoro czeka nas dziś 1100 m przewyższenia. Sama myśl mnie poraża pamiętając, że 740 m wejścia na Granaty dało mi nieźle w kość.
Idziemy. Droga początkowo wiedzie wzdłuż trasy kolejki. Czworo ludzi z ciężkimi plecakami budzi zainteresowanie tych na górze. Potem skręcamy w lewo zamierzając dojść ku wodospadom, stanowiących niejako półmetek drogi. Niejako, bo nie oznacza to niestety połowy przewyższeń. Plecak mi ciąży, w łydkach czuje zapowiedź skurczów, głowa boli, nie mam czym oddychać przez tę tropikalną wilgotność. Nie tak sobie wyobrażałam ten dzień. Nie wiem czy to wciąż zmęczenie poprzedniego wakacyjnego tygodnia, czy też zwyczajny brak kondycji, ale jedno jest pewne. Nie jest mi łatwo i mam poważne wątpliwości czy dam radę. Ciągle jednak idę. Wykorzystuję aparat do robienia sobie częstszych przerw, oraz szpaler malin, które towarzyszą nam od pierwszego kroku, a do tego smakują wybornie.
Po 2 godzinach z małym hakiem dochodzimy do Studeneho Potoka, czyli wodospadów. Kaskady wody spływają z gór niebiańskim szmaragdem, a kolorowe koszulki niezliczonej rzeszy turystów odcinają się ciekawie na tle zieleni drzew i szarości skał i kamieni. Urzeczeni tym miejscem robimy sobie krótki popas, ale złowrogie, sino-granatowe chmury nad Sławkowskim szczytem poganiają nas do szybkiego wymarszu. Do Zbójnickiej Chaty prawie 3 godziny, a my jesteśmy pewni, że w międzyczasie zmoczy nam tyłki.
Jesteśmy na 1300 m. Przed nami kolejne 660 m przewyższenia, co na tym etapie jest wciąż abstrakcją. Mam kryzys. Łukasz ratuje mnie żelem energetycznym, wcześniej ratując siebie, a do tego zaczyna padać. I całe szczęście ,bo wilgotność i temperatura były nie do zniesienia. Teraz może jest i mokro, ale przynajmniej jest czym oddychać. Jest mi lepiej. Nie odliczam już po 30 stopni, a dochodzę nawet do setki. Wychodzimy poza linię drzew. Gdzieniegdzie tylko kosodrzewina, a okolice zdominował tatrzański granit. Pada jakby mniej. Decydujemy się zdjąć przeciwdeszczowe spodnie, bo zaczynamy w nich parować.
Droga wiedzie w górę po wąskich traktach. Ubezpieczona łańcuchami, więc jest łatwiej. Widzę, że teraz Łukasza dopada kryzys. Spowolnił krok, wyczerpał zapasy camelbaga, i żelu tez już nie ma. Marian ratuje go elektrolitami, ja herbatą. Idziemy piękną doliną, cały czas pnąc się w górę. Szkoda, że Łukasz ma inne priorytety (przetrwać i dojść do Zbójnickiej Chaty), bo te krajobrazy na pewno chwyciłyby go za serce, a dwa, że chętniej pozowałyby do moich zdjęć. Już nie jest niebieskim kolesiem na tle zielonej roślinności, ale intensywnie pomarańczowym, cudownie odcinającym się na tle surowych górskich grani.
Na ostatniej prostej znów zaczyna lać. Ostatnie 100 metrów podejścia się dłuży, mimo że zarys tak długo wyczekiwanej Zbójnickiej Chaty od dawna majaczy nam w tle. Idziemy. Deszcz przechodzi w grad, dlatego tym chętniej przyspieszamy kroku by znaleźć się w środku i zamówić zimne piwo. Nasz wysiłek zostaje nagrodzony kwaśnica i piwem. I czegoż nam chcieć więcej? 🙂