- Na malinowym szlaku
- Przekraczanie własnych granic …
- No co ty, Studentskiej nie jadasz?
- Vysoke Tatry 2018 – porady
Cóż za straszna noc. Nie dość, że nasz jedyny współtowarzysz w pokoju chrapał jak stara lokomotywa i nawet słuchawki w uszach nie zagłuszały tego dźwięku, to jeszcze ok. północy zachciało mi się siku. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że musiałam przejść przez dwa pokoje, wyjść na dwór, uważać na wilki i niedźwiedzie, i wrócić tą samą drogą. W alternatywie miałam cięcie scyzorykiem pustej butelki po wodzie… Pobudkę rownież zaserwował nam nasz współtowarzysz. Nie licząc się z nikim i niczym, wstał i zaczął pakować oddzielnie każda pojedynczą foliówkę. Ech 🙁 a Fibak do tego zmarnował naszą szansę na czerwony wschód słońca. Nie chciało mu się ani wstać, by zrobić zdjęcia, ani nawet obudzić mnie, bym ja to zrobiła. Po prostu leżał i podziwiał wschód słońca zza kołdry. Dobrze, że choć wieczorem obejrzałam cudowny czerwony zachód słońca.
Zjedliśmy śniadanie o 7, a o 8.30 już byliśmy w drodze. Żółty szlak do Chaty Teryego. Według taterników, 2.52 minuty. Czekało nas dzisiaj tylko ok. 400 m przewyższenia.
Pierwsza cześć trasy bardzo przyjemna. Wiodła wąskimi kamienistym trawersem, który delikatnie acz konsekwentnie prowadził wyżej. Mijaliśmy kamienne przepaście i górskie stawy. Szliśmy na wysokości pułapu chmur, które co i rusz zasłaniały nam widoki, kompletnie lub tylko częściowo. Przy Siwym stawie zaczęliśmy iść ostro pod górę, przy czym droga wciąż była dla nas łaskawa. Wyeksponowana, ale szeroka i o stabilnym podłożu, co dawało pewność kroku. Ewidentnie jednak szliśmy ku północnej stronie. Skały zaczęły być zimne, mokre i omszałe, a wilgoć spływająca z chmur dodatkowo jeszcze potęgowała te nieprzyjemne doznania.
Zza winkla usłyszałam Monię – „no teraz to się zacznie wspinaczka”. Wąsko i o ziemistym gruncie, luźne kamienie pod nogami, z których co trzeci osuwa się w dół. Po kilkudziesięciu krokach w górę, decyduje się na założenie osprzętu. Widzę, że dalsza droga wiedzie granią, jest ubezpieczona łańcuchami i klamrami, więc moja potrzeba bezpieczeństwa zaczyna głośno krzyczeć i dopominać się atencji. Zaczynamy podejście na przełęcz Czerwona Ławka, po słowacku Priecne Sedlo. To najwyższa wysokość w moim życiu 2290 m nam. Podobno jest stamtąd przepiękny widok. Jak człowiek przezwycięży pierwszy strach przed ekspozycją, to może faktycznie cieszyć się krajobrazami zapierającymi dech w piersiach.
Ale pierwszy strach nie przechodzi tak szybko. Przepaść w dół, mimo zapiętej lonży, powoduje telegraf w nogach i kłębie myśli w głowie czy dam radę. Pierwszy trawers przechodzę w miarę swobodnie, ale gdy szlak zabezpieczony łańcuchami i klamrami schodzi ostro w dół, blokuję się. Mimo że tego nie chcę, łzy napływają do oczu … stoję tak kilkadziesiąt sekund. Łukasz już zszedł fragment w dół, a ja zostałam na górze sama. Na moje szczęście, w pobliżu było dwóch cierpliwych Słowaków, z których jeden podał mi rękę, a drugi trzymał lonżę wspinaczkową, by nie plątała mi się pod nogami. Rzucam kilka ciepłych słów pod adresem męża, który „nie pamiętał, by na trasie były jakiekolwiek trudności i łańcuchy” i robi mi się lepiej. Później okazuje się, że Monia w tym samym miejscu uraczyła Łukasza podobnymi epitetami i podobnie zacięła się w tym miejscu. Świetnie dała sobie radę, bez uprzęży i bez lonży.
Jak już się przyzwyczaiłam do łańcucha, to dalsza droga w dół z użyciem łańcuchów i wyszukiwaniem optymalnych skalnych stopni, była czystą przyjemnością. Chyba do tego stopnia dobrze sobie radziłam, że Łukasz postanowił wykorzystać alternatywny szlak i schodziliśmy niemal równolegle do siebie.
Gdy skończyły się łańcuchy, usiedliśmy na mały popas i … spojrzeliśmy w górę. Niemal pionowa ściana i kolejka ludzi, którzy czekają na swoje podejście.
Dalej 200 metrów zejścia w dół. Będąc wciąż pod wpływem endorfin, ale już przy spadku adrenaliny, powinęła mi się noga na ścieżce z drobnego kamienia i prawą stopą wylądowałam poza szlakiem, nad ekspozycją. Szybko się podniosłam i postanowiłam być już bardziej uważna. Koncentracja do końca.
Przez ostatnie trzydzieści minut szliśmy trawersem, który wychodził na Dolinę Pięciu Stawów Spiskich. Co i rusz oglądaliśmy się za siebie, by jeszcze raz spojrzeć na Przełęcz Czerwonej Ławki. Sylwetki ludzkie były już ledwo widoczne, a chmury zbierające się wokół tego masywu, nie pozostawiały wątpliwości, że za chwilę zacznie padać. Schodzenie czy wchodzenie po tej ścianie, po mokrych łańcuchach i skałach nie budziła mojego entuzjazmu.
Zejście do Chaty Teryego nie dostarcza już żadnych trudności. Szlak trawersuje w dół. Na końcowym fragmencie jeszcze kilka łańcuchów, ale po tym co przeszliśmy na zejściu z Czerwonej Ławki, te nie robią na nas wrażenia. Doszliśmy do schroniska w ostatnim momencie. Zajęliśmy strategiczne miejscówki, ostatnie siedzące, z widokiem na Dolinę Staroleśną, która jutro będzie naszą drogą zejściową.
Zasłużyliśmy na piwo. Dla mnie to kolejne przekroczenie granic i nowy Everest. Dla Moni pierwsza droga z łańcuchami. Mimo początkowego strachu, cieszę się, że zrobiliśmy tę Ostrawską Perć, bo to fajny test przed planowaną Orlą Percią. Łukasz dodał mi otuchy, twierdząc że nasza polska perć jest łatwiejsza w przejściu lub co najwyżej taka sama.
Rozpadało się. Tłum zgęstniał obok nas. Ale nam to nie przeszkadzało. Byliśmy zmęczeni i szczęśliwi… Wszyscy jednogłośnie przyznaliśmy, że moglibyśmy tu zabawić dłużej.