Niedziela, 13 maja 2018
Dzisiaj obudziło nas piękne słońce. Tak piękne, że wstaliśmy przed budzikiem. Plan był taki, by przed powrotem do domu jeszcze trochę połazić po tych Tatrach. Zjedliśmy śniadanie najwcześniej jak się tylko dało, Marian z ekipą do nas dołączyli i jeszcze przez chwilę wymienialiśmy opinie na temat różnych tras, poziomów skomplikowania i potrzebnego ekwipunku. Chłopaki idą na Orlą Perć od Koziej Przełęczy do Granatów lub Krzyżnego, więc Arkowi i Jurkowi pożyczyliśmy nasze uprzęże i lonże. Na wszelki wypadek. A my ok. 8.00 wyruszyliśmy przez Halę Gąsienicową do Karbu, skąd mieliśmy wejść i rozliczyć się z Kościelcem. Zdecydowanie podejście pod Karb od tej strony jest przyjemniejsze, łagodniejsze i tylko 10 minut dłuższe. Jakże miło było zaliczyć tę trasę również w słońcu, z pięknym widokiem na Świnicę, a nie tylko uciekać przed gradem i rosnącym poziomem wody w strumykach i potokach.
Z zegarkiem w ręku, na Przełęczy Karb zameldowaliśmy się po 70 minutach. Chwila oddechu i ruszamy na Kościelec. Początkowa droga wiedzie ostro pod górę, ale kamienny szlak nie nastręcza większych trudności. Mimo to już na tym etapie zaczęłam z niepokojem spoglądać ku kominowi, który straszył mniej więcej w połowie drogi na szczyt, a w głowie zaczęła kiełkować myśl, że nie jestem dziś w najlepszej formie. Nogi mnie bolały, wypadek taterników zapisał się na twardym dysku mojej głowy, Fibak non stop powtarzał, że w trzech miejscach na Kościelcu przydałyby się ułatwienia w postaci łańcuchów, a opowieści wystraszonej żony jednego z innych taterników o tej górze tylko dopełniły straszliwej wizji spadania z gładkiej ściany króla Hali Gąsienicowej. Moja psychika tego dnia nie pozwoliła mi wejść na górę. Fibak próbował mnie motywować, najpierw łagodnie, potem stanowczo, a na koniec ze złością, ale ja już podjęłam decyzję. Z butelką wody i aparatem fotograficznym rozsiadłam się na kamiennej płycie z twarzą ku słońcu, by się ogrzać i by odwrócić buzię od ciekawskich i pytających spojrzeń mijających mnie turystów. I tak czułam się podle wiedząc, że rozczarowałam siebie i Łukasza. Nie było mi potrzebne dalsze poczucie winy. W głębi duszy czułam jednak, że zrobiłam dobrze. To nie był mój dzień, pierwszy raz na serio w wysokich Tatrach, kawałek Orlej Perci z wczoraj dał mi w kość, a do tego nie byłam najmocniejsza psychicznie tego dnia. Miałam godzinę dla siebie i aparatu. Ulokowana gdzieś na 2000 m, z widokiem na Żółtą Turnię i Granaty, cieszyłam się chwilą dla siebie. Łukasz zadzwonił do mnie ze szczytu po 30 minutach. Był zmachany, ale chyba zadowolony, że jednak wszedł. Nie wiem czy zrobił to dla mnie, czy faktycznie tak myślał – i nie chcę dziś dociekać motywów, bo jestem mu za to wdzięczna – ale przyznał, że decyzja nie wchodzenia dalej, biorąc pod uwagę dalsze utrudnienia, była dobra. Uff. Chociaż tyle.
Kolejne 30 minut później, a Łukasz pojawił się przy kominie. Przez sekundę zamarło mi serce, gdy zobaczyłam, że próbuje schodzić przodem, ale na szczęście zaraz odwrócił się tyłem do mnie i zszedł spokojnie do mnie. Godzina to dużo by poobserwować różne reakcje i zachowania ludzi. Były potknięcia, płacze, zaklinania i cała gama niewybrednych określeń dla tego miejsca. Sądzę, że ja również mogłabym dorzucić coś od siebie 🙂
Po zejściu na przełęcz, wybraliśmy szlak czarny z Karbu, wiodący ku Czarnemu Stawowi. Pokonaliśmy ją w 25 minut, z przerwą na ślizg Łukasza i uszkodzenie piszczela prawej nogi. To tylko pokazuje, że koncentracja musi być do końca, bo na ostatnim kamieniu można sobie zrobić krzywdę. Na szczęście Łukasz mógł iść dalej, więc TOPR nie był potrzebny 🙂 Od stawu dłużąca się trasa do schroniska. Tam posililiśmy się zupą i piwem, przepakowaliśmy plecaki i ok. 13.00 ruszyliśmy w kierunku Kuźnic. Wybraliśmy opcję Boczaniem. Pierwszy i ostatni raz. Długo i niewygodnie. To schodzenie do Kuźnic to najgorszy fragment całego naszego pobytu w górach. Następnym razem podejdę pod kolejkę na Kasprowym i zjadę kulturalnie na dół, nie obciążając kolan i mięśni.
Na dole byliśmy ok. 15.00, a przed 16.00 byliśmy już w aucie w drodze do domu, podczas której planowaliśmy kolejne wypady w góry.