Wielkanoc w górach stała się naszą tradycją, chyba już nawet zaakceptowaną przez rodzinę. Wprawdzie pandemia sprawiła, że rezerwacja Wielkanocy w Dolinie Roztoki musiała odleżeć dwa lata, ale z tym większą przyjemnością pojechaliśmy tam teraz. Na ogół ktoś nam towarzyszy, najczęściej MMMsy! Tak było i tym razem! Spotkaliśmy się w czwartek wieczorem na parkingu na Łysej Polanie. Jeśli ktoś zna odrobinę historii naszych spotkań, wiedziałby że taka synchronizacja przyjazdu (co do minuty) z dwóch różnych zakątków kraju mogła być tylko dziełem przypadku 🙂 Godzinny spacer delikatnie pod górę był idealnym rozluźnieniem po 6 godzinach w aucie. Równo o 20.00 zameldowaliśmy się w schronisku Dolina Roztoki, akurat by zdążyć zamówić zupę i piwo!
Wielki Piątek
Prognozy pogody na cały okres Wielkanocy nie były obiecujące, ale nasze doświadczenia nauczyły nas, że gdzie jak gdzie, ale tu pogoda płata figle i potrafi wymknąć się najczulszym modelom meteorologicznym. W piątek wydawała się wymykać, dlatego zwiedzeni słońcem, ubraliśmy się nieco inaczej niż powinniśmy byli na nasz startowy marsz nad Morskie Oko. Tak mniej więcej w 1/3 trasy, słońce się schowało i zaczęło delikatnie siąpić. Potem było już tylko gorzej. Kiedy mijaliśmy zamknięty zimą szlak do Piątki przez Świstówkę, z moich softshellowych spodni można było wyżąć wiadro wody. Zimny wiatr potęgował uczucie przemarznięcia. W Morskim Oku grzane wino było więc jak znalazł. Posiedzieliśmy tam chwilę przeczekując ulewę. Próbowałam sobie przypomnieć schronisko sprzed 15 lat, kiedy byłam tu po raz pierwszy za dorosłego życia i kiedy stawiałam pierwsze świadome kroki w Tatrach. Bo wakacje z ojcem po pierwszej czy drugiej klasy podstawówki, kiedy udał, że spadł z Czerwonych Wierchów i kiedy zmuszał mnie do grania w szachy podczas konkursu szachowego się nie liczą 🙂 Nic górskiego z tego nie pamiętam, poza tym, że nie chciał mnie wziąć na Giewont!
Kiedy przestało padać, wyszliśmy na spacer wokół Morskiego Oka. Gołym okiem widać były ślady po zejściu lawin w tym roku, albowiem konary drzew tkwiły zamarznięte w stawie. Zresztą, zbocza gór pokryte były zbrylonym śniegiem, co oznacza, że osuwiska i lawiny wciąż schodziły. My sami spacerowaliśmy przy lawinowej dwójce. Spacer po tafli nie był chyba najlepszym pomysłem – taka refleksja post faktum, niemniej pokrywa wydawała się być gruba, solidnie zamarznięta, a w miejscu przejścia nienaruszona. Podeszliśmy pod szlak na Czarny Staw pod Rysami, ale popatrzyliśmy tylko na piękną i jakże niebezpieczną ścianę Kazalnicy, Mięgusze czy Przełęcz pod Chłopkiem i ruszyliśmy brzegiem stawu tak, by jak najdłużej napawać się też widokiem charakterystycznego i wspaniałego Mnicha. Ta, jakże popularna i łatwo dostępna część Tatr, była tego dnia właściwie pusta, skoro turyści nie pchali się nam w obiektyw a znalezienie siedzącego miejsca w schronisku nie nastręczało problemów. Nawet słynny stolik opisany w książce A.Wilczkowskiego „Miejsce przy stole” był wolny. Choćby z tego powodu, dla tej chwili względnej samotności w tym miejscu, można było zmoknąć.
Wielka Sobota
Dzisiaj idziemy w trójkę. Dziewczyny zostają w domu, albowiem nogi dziesięciolatki odmówiły posłuszeństwa po wczorajszym spacerze. Dzisiaj pogoda iście zimowa, już na podejściu pod Wodogrzmoty Mickiewicza śnieg zakleja nam oczy. Przez Waksmundzką Rówień i Rusinową Polanę chcemy podejść na Gęsią Szyję. Normalnie powinna się stamtąd rozciągać piękna panorama Tatr, ale dzisiaj to będzie spacer dla spaceru. Przez te śniegowe chmury nie ma szans się nic przebić. Szlak zaczyna się trochę poniżej Wodogrzmotów. Na Polanie pod Wołoszynem odbijamy w kierunku Rusinowej Polany, a stamtąd wprost na Gęsią Szyję. „Wprost” brzmi łatwo i banalnie, ale na tym krótkim odcinku podeszliśmy 200 m w górę i to był ten moment, kiedy cieszyliśmy, że Młoda została w schronisku. Na Gęsiej Szyi, z której rzeczywiście nic nie było widać, posilamy się wszystkim co mamy, chwilę kontemplując miejsce i w sumie fajny spacer. Wszystko bowiem w warunkach głębokiej zimy, o jaka trudno na płaskim Mazowszu czy tym bardziej w Trójmieście 🙂 Schodzimy przez Waksmundzką Rówień, by po 4,5 godziny spaceru zameldować się w schronisku na zupę i piwo.
Niedziela Wielkanocna
Pogoda jak marzenie. Po piątkowych opadach deszczu ani śladu, a sobotni śnieg stworzył przestrzeń, by myśleć o podejściu do Piątki. Ten pomysł świtał nam w głowie od początku, ale głosy ze schroniska, które próbowały to zrobić w tygodniu przed Świętami, sugerowały, że bez czekanów i raków ani rusz na ostatnim odcinku, który miał się jawić jako tafla lodu. U nas tymczasem brak i jednego i drugiego. Tylko raczki w plecaku, a u naszych towarzyszy jeszcze mniej. Postanowiliśmy więc dojść najdalej jak się da.
Na wejściu na szlak od Wodogrzmotów wita turystę napis, że wchodzi się w strefę spadania lawin, przy czym pierwsze metry nie sugerowały jeszcze jak bardzo jest on narażony na ich spadanie. Dopiero potem dostrzegaliśmy skalę zniszczeń. Lawiny poprzecinały szlak w kilku miejscach, co naocznie pozwoliło mi zrozumieć dlaczego to Piątka jest schroniskiem, które najczęściej odcięte jest od świata. Po zejściu lawin tego kalibru musi minąć przynajmniej kilka dni nim odpowiednie służby jako tako uprzątną teren. Lasy się bowiem tu łamią jak zapałki, na dobrą sprawę nie mając czasu właściwie na odrodzenie.
Obserwując bacznie skały, szliśmy niestrudzenie naprzód. Młoda pojękiwała co i rusz, ale dzielni rodzice prześcigali się w sposobach na motywowanie jej do dalszego marszu. I tym oto sposobem dotarliśmy do dolnej stacji wyciągu, który Piątkę zaopatruje w żywność i gdzie zaczyna się zimowy szlak podejściowy do schroniska. Te 250 m w pionie było dość strome i to jest eufemizm. A to nie podejście w takich sytuacjach najbardziej mnie stresuje, a konieczność zejścia, którego zaczynam być coraz bardziej świadoma. Bynajmniej nie rzadkością był widok, gdy idący pod górę korzystali z przednich kończyn, by pomóc sobie przy wejściu 🙂
Radość z dotarcia do kultowej Piątki była ogromna. Poznałam stolik, przy którym 15 lat temu jadłam pyszną pomidorówkę i na pocztówkach robiłam pierwsze zapiski z podróży. Ogórkowa i piwko weszły jak tra la la. Zupy w górach to dla nas idealny posiłek, szybko nawadniają, są sycące, ale nie przeciążają żołądka przed dalszą drogą. O walorach piwa w takich okolicznościach raczej wspominać nie trzeba 🙂
40 minut później, my ciężsi o schroniskowe kubki, Młoda o tatrzańskiego misia, robimy odwrót. Kolejne 40 minut później bezpiecznie meldujemy się na dolnej stacji wyciągu, przy czym muszę nadmienić, że było to długie, męczące fizycznie i psychicznie 40 minut. Mariany poradziły sobie świetnie, ja się trochę wlokłam, uważając na każdy krok, by nie polecieć tych 200 metrów w dół, tak jak zrobił to człowiek przede mną, który de facto był za mną. Ślizg w dół, rolowanie się bezwładnego ciała, fizyczne rozebranie z plecaka, którego zawartość została rozrzucona po sporym obszarze, bardzo mocno wpłynęły na moją i tak zbyt bujną wyobraźnię. Całości przepisu na powolne zejście dopełnił groźnie wyglądający upadek skiturowca, który jednak wstał, otrzepał się i zjechał dalej.
To był wspaniały trek i wspaniały wyjazd, który tylko pobudził nasz dalszy apetyt na Tatry 🙂