Przyszedł czas na odczarowanie Radziejowej, najwyższego szczytu w paśmie Beskidu Sądeckiego. Poprzednim razem, a było to w kwietniu 2019 roku, zapamiętaliśmy ją jako 1200 metrów podejścia we mgle, śnieżycy, wietrze, a nawet zawiei, przez drzewa, konary, śnieg po kolana. Dała nam wtedy popalić.
Tym razem zaczynamy w pięknym słońcu, które będzie nam towarzyszyć do końca tego dnia. Szlak podejściowy zaczynamy pod Stacją Narciarskw Rytrze. Wybieramy szlak żółty – krajoznawczy, albowiem trwająca wycinka lasu odcięła skutecznie kawałek szlaku niebieskiego. Tego dnia doświadczyliśmy dwóch por roku. Pięknej złotej jesieni w pierwszej połowie naszej trasy, a rakże pięknej słonecznej zimy w drugiej połowie. W tym pięknym słońcu śnieg stawał się szybko zdradziecką taflą lodu. Już przy pierwszym zetknięciu z nią zaczęłam żałować, że raczki zostały w samochodzie…
Daliśmy jednak spokojnie radę, w kilku miejscach tylko nasze nogi się trochę mocniej ślizgały. 800 metrów w górę, 9 km oraz 3,5 godziny później meldujemy się w schronisku na Przehybie. Wita nas olbrzymi nowofunland, 2-letnia Baca, która jest większa niż Fifi i Luma razem wzięte. Bawić się chce natomiast jakby była maleńkim pieskiem. Zabiera mi rękawiczkę, która sobie swobodnie dynda przy kurtce, i ucieka z nią. Dopiero interwencja właścicielki sprawia, że rękawiczka do mnie wraca 🙂
Ze schroniska rozpościera się wspaniały widok na Tatry po stronie słowackiej. Łomnica i Lodowy są widoczne jak na dłoni. W ciepłym świetle zachodzącego słońca mienią się na złoto. Tymczasem w schronisku, pomidorówka i bigosik wchodzą jak tra la la. Popijamy grzanym piwem, które nas przyjemnie rozluźnia. Noc przychodzi do nas wcześnie.
Dnia następnego opuszczamy schronisko jeszcze przed otwarciem bufetu. Ktoś wymyślił, że śniadania wydają od 9 rano, a że przed nami 15 km tego nią i powrót do domu, na śniadanie musieliśmy się zadowolić herbatnikami i bananem. 75 minut później docieramy na szczyt Radziejowej. Rześki poranek, skrzypiący pod stopami śnieg, i długo towarzyszący nam widok na czerwone szczyty Tatr – takie to było 75 minut. Na szczycie jest wieża widokowa, z której rozpościera się widok na pasmo Beskidu Sądeckiego i Tary Słowackie. Niestety, ta strona na której nam najbardziej zależało – Tatry – była osłonięta chmurami. Obchodzimy się smakiem i zaczynamy na marsz w dół.
Zejście z Radziejowej bez raczków było kawałem męskiej przygody. Fibak przynajmniej raz złapał kontakt z ziemią, pode mną nogi się ugięły kilkukrotnie powodując nieprzyjemne zachwianie równowagi. Schodzimy również żółtym szlakiem krajoznawczym doświadczając całego spektrum pogodowego z deszczem włącznie, momentami brnąc w śniegu po kolana. Szlak nie jest zbytnio uczęszczany, a ślady ostatnich przemierzających go zdążyły już dawno zamarznąć i zniknąć pod śnieżną pokrywą.
Zejścia mamy mieć dziś 1200 metrów, a tymczasem nasz szlak tylko delikatnie wiedzie w dół… hmmm… gdzie będzie ostro. Nie mylimy się. Na odcinku kilometra wytracamy 300 metrów pionu. W dodatku wszędzie lodowe łaty, niekiedy zgrabnie ukryte pod liśćmi, na których lepiej się nie poślizgnąć. Kolejne 200 metrów w dół dokłada zmęczenia naszym kolanom i mięśniom.
Ostatni fragment drogi, ten, gdzie łącza się szlaki, był najmniej przyjemny. Błoto, mżawka i przejmujące pragnienie dotarcia do samochodu.
Niemniej, Radziejowa odczarowana. Wcale nie jest z niej taka cholera 🙂