Opuściliśmy Madryt ok. 20, by – po przeniesieniu się w inną strefę czasową – ok. 20 dolecieć do Lizbony. Spędzimy tu niespełna dwa dni, co mamy nadzieję wystarczy, by złapać klimat miasta. Dość sprawnie przedostajemy się z lotniska do centrum miasta (jeśli nie liczyć chwilowego zatrzymania naszej taksówki przez policję, jak zresztą każdej innej taksówki, która jechała przed i za nami) i idziemy w miasto, by cokolwiek zjeść, albowiem ostatni posiłek to był lunch w hiszpańskiej stolicy. Wspaniałe dania, wspaniałe wino i wspaniałe towarzystwo, jeśli doliczyć do tego parę norwegów, z którymi udało mi się wymienić parę zdań po norwesku 😉
Dwa następnie dni spędzamy na zwiedzaniu portugalskiej stolicy. Już od pierwszej chwili, widzimy jak bardzo to miasto różni się od Madrytu. Ono przede wszystkim ma duszę i klimat, którego trochę brakuje Madrytowi, albo – to też jest opcja – nie zdołaliśmy ich znaleźć.
Zwiedzanie miasta zaczynamy od przejścia deptakiem, który dochodzi do Łuku Augusta na Praça do Comercio, czyli kamiennej budowli zbudowanej, by upamiętnić historię odbudowy miasta po trzęsieniu ziemi jakie miało miejsce w 1755 roku. Dalej mijamy plac, który dochodzi do przepływającej przez Lizbonę rzeki Tag, która w Belem, łączy się z Oceanem Atlantyckim.
Kolejnym punktem na mapie zwiedzania jest Katedra Se, zbudowana w 1150 w stylu romańskim budowla, która miała z kolei upamiętniać wyzwolenie miasta spod panowania Maurów. Przed nią czatujemy na zabytkowy żółty tramwaj, by moc zrobić zdjęcie, które jest internetową wizytówką Lizbony. I znów sprawdza się powiedzenie, że najlepszy aparat to ten, który masz aktualnie pod ręką. I tu iPhone Mariusza wygrał z naszymi aparatami 😉 Gdy mijaliśmy Katedrę, ta była zamknięta do zwiedzania. Eksplorowaliśmy jej wnętrza – łącznie z imponującym skarbcem – dalej w ciagu dnia. I warta była każdego wydanego na nią euro!
Z katedry udajemy się w kierunku Zamku Św. Jerzego – Castelo de Saõ Jorge. Ten jest malowniczo położony na wzniesieniu, z którego rozciąga się wspaniała panorama miasta. Zamek został zbudowany przez Maurów ok. XII wieku, ale przechodził kolejne rozbudowy i renowacje, tracił i zyskiwał na znaczeniu, aż uległ poważnemu zniszczeniu podczas wspomnianego trzęsienia ziemi. W latach 30-tych XX wieku zamek odrestaurowano i od tej pory jest ważną atrakcją turystyczną miasta. Tym atrakcyjniejszą, że na dziedzińcu stoi żółty tramwaj, z którego serwują pyszne naleśniki z miodem i tartą skórką cytryny. Mniam 🙂
A teraz jedziemy do Belem, dzielnicy Lizbony, położnej u ujścia Tagu do Atlantyku. Zwiedzamy tam wpisaną na listę zabytków UNESCO Torre de Belem (niestety zamknietą do zwiedzania), Pomnik Odkrywców, który ma przedstawiać ważne postaci z okresu portugalskich podbojów i odkryć geograficznych (np. Vasco da Gama czy Ferdynand Magellan). Na szczycie konstrukcji znajduje się mały taras widokowy, z którego roztacza się wspaniały widok na Belem i pozostałą część Lizbony. Z tego miejsca doskonale widać różę wiatrów oraz mapę trasy podróży portugalskich odkrywców.
Stąd prosta droga do Klasztoru Hieronimitów. Wybudowany w I poł. XVI wieku przez wielu uznawany jest za wzór stylu manuelitańskiego, który jest niczym innym jak charakterystycznym właśnie dla Portugalii połączeniem dwóch stylów: gotyckiego i renesansowego. Ta budowla, podobnie jak Torre de Belem, wpisana jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO, a ponadto stanowi jeden z siedmiu cudów Portugalii. Wałęsamy się po niewielkim dziedzińcu, którego wizytówka są niezwykle drobiazgowo rzeźbione krużganki (nie mylić z krużgankami oświaty – sic!!!). Szczęki w dół, zwłaszcza gdy popołudniowe słońce wybierało sobie elementy do podświetlenia.
Spacerując dalej nabrzeżem przechodzimy przy Muzeum Elektryczności oraz nowoczesnym budynku w kształcie muszli ostrygi lub paszczy rekina (jak dla niektórych), gdzie znajduje się Muzeum Sztuki, Architektury i Technologii. Stamtąd mogliśmy podziwiać wspaniały zachód słońca oraz mieliśmy doskonały widok na Most 25-go Kwietnia, który do złudzenia przypomina słynny Golden Gate w San Francisco.
A teraz wracamy do centrum Lizbony, na słynną różową ulicę. Jej nazwa nie bierze się z nikąd. Róż leje się strumieniem po ulicy, która wcześniej była miejscem, gdzie marynarze szukali pociechy w ramionach prostytutek, a inni szukali guza.
Odprowadzamy Młodego do hotelu – 25 000 kroków mu wystarczy – a sami w czwórkę wracamy na Alfamę, starą dzielnicę Lizbony, tym razem zabytkowym tramwajem numer 28 – by zobaczyć Panteon. Wracamy do hotelu wąskimi, krętymi i opuszczonymi uliczkami, skąd co i rusz dobiega nas śpiewane fado. Zabieramy Młodego na kolację właśnie na Alfamę, ale nie mamy szczęścia jeśli chodzi o jedzenie. Ten smak trzeba będzie czymś zabić 😉 Pasteis de nata, czyli tradycyjny portugalski smakołyk, świetnie się do tego nadaje, podobnie jak szklaneczka niezawodnego irlandzkiego Jamesona.
Kolejny dzień poświęcamy na pozostałe atrakcje Lizbony: kolorową uliczkę na Alfamie – kolory tej jednak dawno wyblakły, kocia uliczkę – na której brak kotów czy widok z wieży widokowej – na którą nie udaje nam się wjechać. Udaje nam się jednak dotrzeć do Ruinas do Carmo, czyli ruin średniowiecznego klasztoru Karmelitów, który został zniszczony przez to samo trzęsienie ziemi. Tam pijemy pyszna kawę, podziwiając widok na Lizbonę, jaki rozciaga się z wieży widokowej (nie wjechaliśmy na nią, ale weszliśmy na jej taras). Tick! Lizbona zaliczona 🙂
A teraz odbieramy wypożyczone auto i jedziemy w kierunku figury Christo Rei, który spogląda na miasto z drugiej strony Mostu 25-go Kwietnia. Nie sposób nie pomyśleć o Chrystusie z Rio de Janeiro w tych okolicznościach, zwłaszcza że ten Jezus jest wyższy od tego brazylijskiego o 3 m, ale wciąż niższy od naszego rodzimego w Świebodzinie 🙂 Tylko ten peruwiański Chrystus góruje nad naszym, ale tylko o 1 metr i tylko dlatego, że ma większy cokół.
Po wizycie w siedzibie bożej, opuszczamy Lizbonę i udajemy się w miejsce, które ma szansę zostać hitem tej podróży. Cabo do Rocca – czyli najbardziej wysunięty na zachód fragment kontynentalnej Europy. Ukształtowanie terenu tego przylądka nosi na sobie ślady wielu trzęsień ziemi i wielu tsunami. To z 1755 roku spowodowało fale tsunami wysokie w tym miejscu na 50 metrów. Jest skaliste, poszarpane i sprawiające wrażenie, że może się w każdej chwili rozsypać. Niektórzy, nie wymieniając imion, zlekceważyli zakaz wchodzenia na wąską grań, wszystko dla adrenaliny i zdjęć. Ale o tym porozmawiamy sobie przy innej okazji 🙂
Niedaleko Cabo da Rocca znajduje się wspaniała dzika plaża – Niedźwiedzia – która znalazła Aga gdzieś w czeluściach internetu. Udajemy się tam na zachód słońca. Najpierw jednak trzeba pokonać 140 metrów w dół nie trudnego, ale i nie banalnego terenu. Zamocowanie liny w jednym miejscu nie jest przypadkowe. A sama plaża, zwłaszcza o tej porze dnia, jest wspaniale nasłoneczniona. Skały, na które padają promienie słoneczne, emanują złotem i pomarańczem, odcinając się od turkusu Atlantyku. Spędzamy tam dłuższą chwilę, zwłaszcza że Rafał i Mariusz postanowili zamoczyć tyłki (i nie tylko!) w wyjątkowo rześkich falach oceanu. I tylko naturystów było brak, którzy ponoć upodobali sobie to miejsce. Po zachodzie słońca wyruszamy w dalszą podróż … A gdzie? To się okaże dnia następnego 🙂