Cholera! Spadam! A więc tak się to skończy?!
Pierwsze obicie o skały – ręka, drugie obicie – lewa noga, trzecie obicie – kask, w którym jest moja głowa.
Spadam przez te kilka sekund w pełni świadomości, czekając na finalne uderzenie, które zakończy moje życie.
Oczyma wyobraźni już widzę Niebieską Grań, która jak namiętna kochanka przyjmuje wszystkich, których czas dobiega końca…
7-metrowy lot zakończony niewiele nad ziemią, roztrzaskany lewy łokieć i obite ciało, ratunek GOPR i lot śmigłowcem do szpitala w Jeleniej Górze kończy nasz niespełna 2 dniowy kurs wspinaczki na własnej asekuracji w mitycznych Sokolikach. Z perspektywy doświadczeń kurs zaczęty zbyt pochopnie, a skończony niemal tragicznie. A przecież miało być tak pięknie. Friendy, heksy, trikamy, kamloki, roksy – cały ten piekielnie ciężki i cudownie kolorowy ekwipunek miał nas przybliżyć do wspinania się w Tatrach. Choć dziś żadne z nas nie chce przyznać, że to w ogóle było jakiekolwiek marzenie.
Już pierwszy dzień tymczasem zwiastował tragedię…
Nasza instruktorka – A – naprawdę wrzuciła nas na głęboką wodę. Po niespełna godzinnym wykładzie na temat rodzajów sprzętu, ruszamy w skały. 20-minutowy trekking od schroniska Szwajcarka i jesteśmy na miejscu. Ten granit tutaj jest inny niż przyjazna w dotyku skała jurajska. Zimny i ostry, niemal odpychający, jakby chciał nam sam powiedzieć „nie dotykajcie mnie!” Ale my musimy go dotykać, albowiem przez kolejną godzinę szukamy pęknięć, szczelin i rys, które pomieszczą w sobie odpowiedni osprzęt. Uczymy się oceniać ich wielkość i kształt, by na tej podstawie podjąć decyzję dotyczącą budowy najwłaściwszego punktu asekuracyjnego. Robię to z zaangażowaniem, choć instynkt samozachowawczy krzyczy do ucha „czy to bezpieczne?”, „czy akceptujesz to ryzyko?” Czujne oko instruktorki wychwytuje każdy błąd. Błąd, który może kosztować życie…
Po godzinie przechodzimy dalej. Czekają nas dwie drogi na wędkę o trudności III+ oraz IV+, podczas których będziemy jednocześnie osadzać punkty. Ten rodzaj wspinania się jest mozolny i czasochłonny. Znalezienie miejsca pod punkt, wybór sprzętu – wszak nie jest dla mnie jeszcze oczywista chociażby różnica pomiędzy szczeliną a rysą – zagwarantowanie sobie w miarę komfortowej pozycji z trzema punktami podparcia, osadzenie sprzętu, zatarcie punktu – to wszystko zabiera bardzo dużo czasu i pochłania niesamowitą ilość energii. Te dwie drogie mnie wymęczyły, łącznie zajęły 4 godziny! Na koniec nie lada gratka dla Łukasza. Samodzielne prowadzenie drogi o skali trudności IV. Robi się ciemno i mrocznie, naszą instruktorkę rozprasza koleżanka, która ma oczekiwanie wspinaczki dla przyjemności a nie z kursantami, Łukasz nie czuje się komfortowo. Krótkim i żołnierskim komunikatem wyraża swoje własne oczekiwanie, że A będzie przy nim, że będzie monitorowała jego osadzenia i będzie czuwała nad bezpieczeństwem. Tak się dzieje do ekspresu w ringu, który jest piątym punktem asekuracyjnym. Potem A znika i widzimy ją dopiero na górze, gdzie pomaga Łukaszowi zbudować stanowisko zjazdowe. Tymczasem ja wchodzę z asekuracją z góry i zabieram wszystkie osadzone punkty. Nie jest to łatwe. Im trudniej wyciągnąć osprzęt, tym lepiej był on osadzony i zatarty. Jestem zmęczona i trudno mi utrzymać koncentrację. Marzę, by już doczłapać się na szczyt i zjechać. Łukasz widząc co się dzieje pozwala mi zjechać jako pierwszej. A zjazd nie będzie łatwy, bo stanowisko jest prostopadle osadzone do kierunku skały, a zatem zwyczajnie mnie bujnie. Ostatecznie jednak udaje mi się zjechać bezpiecznie na dół. Potem Łukasz. Zwijamy szpej i z radością schodzimy na dół do samochodu. Energii życiowej starczyło na kąpiel i kolację …
Dzień drugi również rozpoczynamy wykładem, o budowaniu stanowisk, który regularnie jest przerywany przez koleżankę naszej A opowieściami o pudełkach z Ikea i wyższości owsianki nad sałatką z owoców. Nie podoba mi się to, zwłaszcza że najbardziej rozprasza to A. Postanawiamy, że po kolejnej takiej akcji się zbuntujemy. Po wykładzie znów jedziemy do Szwajcarki, a stamtąd pod Sokolika Małego, gdzie czeka na nas łatwa, dwójkowa, ale wielowyciągowa droga. Łukasz idzie w jednej parze jako drugi, ja prowadzę drugą parę. Nie ma innej asekuracji jak tylko moja własna, co trochę mnie przeraża. Uspokajam jednak emocje i po pokonaniu pierwszych wzniesień, staram się znaleźć miejsce, w którym mogłabym osadzić cokolwiek. Po pierwszym podejściu nie pasuje nic. Proszę A o pomoc. Osadzamy frienda na wysokości ok. 3 metrów. Idę dalej. Idealna przestrzeń na heksa. Upewniam się kilkukrotnie, że jest dobrze zatarty. Jakbym już wtedy przeczuwała, że to on uratuje mi życie. Wysokość ok. 5-6 metrów. Na wysokości ok. 8 metrów osadzam kolejnego heksa. Pozycja słaba bo dość nachylona, osadzanie z góry, więc nie do końca mam jak go zatrzeć… Dwa kroki do góry i się blokuję. Na wysokości moich bioder półka, na którą muszę wejść, jeśli chcę iść dalej. Tylko nie mam się czego złapać. Pozostaje wypych na lewą rękę. Próbuję podejść stopami, by zminimalizować wysokość, na którą muszę dźwignąć swoje ciało. Tylne cztery litery obciążone 5, a może nawet 7 kilogramami sprzętu skutecznie mnie ciągną w dół. Robię to co zawsze. Wracam do pozycji wyjściowej. Kilka głębokich oddechów i ponawiam próbę. Lewa ręka na wypychu, prawa tylko leży na półce, lewa stopa w górę, prawa stopa w górę, lewa stopa w górę. Odrywam lewą rękę i …
Cholera! Spadam! A więc tak to się skończy?!
Przez te kilka sekund, bo tyle zajęło mi spadanie z ok. 9 metra, życie nie przeleciało mi przed oczyma. Nie było żalu, strachu czy złości. Tylko oczekiwanie na finalne uderzenie, które zakończy moje życie. Ale drugi heks mnie utrzymał, a do tego przytomność A, która odskoczyła w dół skracając długość mojej liny była tym drugim czynnikiem, który uratował moje życie. To cud, że skończyło się na roztrzaskanym łokciu, biorąc pod uwagę, że spadałam głową w dół i na plecy.
Lekarz z Litwy, który był przypadkiem w pobliżu.
Karkonoski GOPR.
Nie ma Łukasza.
2 mg morfiny.
Świecą mi latarką po oczach.
Dalej nie ma Łukasza.
Błagam o wenflon nie w dłoń.
Znają Dobasa.
Jest Łukasz. Ma łzy w oczach. Więc ja też płaczę.
Zamieszanie.
Kładą mnie na czymś sztywnym.
Znoszą mnie niżej po stromym terenie.
Boję się.
2 mg morfiny.
Widzę już tylko korony drzew połyskujących w słońcu, które nagle wyszło zza chmur. Dobrze, że nie wyszło wcześniej. Nie wzięłabym kurtki, która zapięta z tyłu do uprzęży zamortyzowała uderzenie w odcinek lędźwiowy kręgosłupa.
Dużo różnych głosów dookoła, ale to głos męża mnie trochę uspokaja.
Samochód.
2 mg morfiny.
Lewy łokieć dokucza dalej.
Śmigłowiec. Śmigła wirują mi na suficie.
2,5 mg morfiny. Mówią, że to wszystko co dziś dostanę.
To jedyne slajdy jakie pamiętam z dwugodzinnej akcji ratowniczej.
Z SOR-u w szpitalu w Jeleniej Górze zapamiętam z kolei pielęgniarza Tadeusza, który był jedyną ludzką postacią w tym świecie bez empatii, współczucia i delikatności. Niemal płakał razem ze mną, gdy ponownie giął mi złamaną rękę w 45 stopni, by włożyć ją w gips.
Po 5 godzinach wyszłam ze szpitala. Żyję, choć zaczynam zdecydowanie nowy rozdział życia …