Nareszcie! Zaczęło się! Wprawdzie ruszamy na lotnisko ze słodko gorzkim uczuciem, albowiem Łukasz postanowił jednak zostać w kraju i zawziął się na te wulkany, niemniej jednak słodkości jest więcej. Zobaczę przecież jeden z najpiękniejszych krajów świata …
Lot był o czasie, bardzo spokojny, jeśli nie liczyć polskiej ekipy zaprawionej w boju i alkoholem, która na szczęście przysnęła w połowie drogi. Wylądowaliśmy również o czasie, choć moje ciało wówczas zwariowało … 22 wieczorem, czas spać, a tu słońce w pełni. Bo trzeba przyznać, Islandia przywitała nas wiatrem, zapachem torfu i pięknym słońcem…
Po odebraniu bagaży wyszłyśmy na halę przylotów, gdzie czekał na nas pan Snail, właściciel wypożyczalni. Wraz z drugim słowem,
bo pierwszym było 'hello’, zamanifestował swoją niechęć do Amerykanów, którzy w czasach drugiej wojny światowej zbudowali lotnisko na Islandii, co sprawiło, że poczułyśmy się dobrze… Przez kolejne 40 minut jechaliśmy w ciszy, albowiem jego angielski ograniczał się do naprawdę niewielu słów, dzięki czemu miałyśmy chwilę, by chłonąć pierwsze islandzkie widoki. Te były bardzo surowe, czemu trudno się dziwić skoro 99% powierzchni wyspy to wulkaniczne skały. Główne drogi są jednak w bardzo dobrym stanie i doskonale oznakowane.
Około 23 dojechałyśmy do miejsca, w którym miałyśmy nocleg. Zmęczenie dawało się we znaki, ale słońce wysoko na niebie (zachód był parę minut przed północą) kompletnie skonfundowało mózg … Klapka na oczy i śpimy 🙂