Islandia, Skógafoss
Dzień zaczęłyśmy śniadaniem pod chmurką, gdzie zaserwowałyśmy sobie chleb tostowy bez opiekania, szynkę, na deser zakąszając kabanosem z Polski. Ale dobre śniadanie to podstawa,zwłaszcza jak się nie wie jakiego rodzaju atrakcje czekają Cię w ciągu następnych kilka godzin.
Po zapakowaniu naszego ślimaczego vana, pojechałyśmy 3km dalej by rozpocząć trekking do gorącej rzeki. W zasadzie wydawało nam się, że podjedziemy bezpośrednio do rzeki, ale rzeczywistość nas zaskoczyła. 3,5 km w górę i hektolitry potu w ubrania, piekielne ekspozycje i ścieżynki wąskie tak, że trzeba było iść noga za nogą, skalne urwiska, wodospady … Te wszystkie zapierające dech w piersiach przeszkody musiałyśmy minąć, by dojść do strumienia rzeki, w którym przygotowano kąpielisko. Z ogromną przyjemnością wbiłyśmy się w kostiumy kąpielowe i zanurzyłyśmy zmęczone ciała w gorącej wodzie nasączonej wszelakiej maści zdrowotnymi minerałami … I gdyby nie fakt, że czekała nas droga powrotna oraz dalszy plan dnia, leżałybyśmy tam do końca … Na szczęście posłuchałyśmy się gospodarza naszego campingu, który podpowiedział, by pójść tam naprawdę rano, albowiem w przeciwnym razie byłybyśmy częścią tego przedpołudniowego ruchu o natężeniu jak na Morskie Oko. Tymczasem przyszło południe, a my byłyśmy gotowe na dalszą drogę.
Kolejnym punktem programu, muszę przyznać, że niezapowiedzianym, było Centrum Lawy w okolicy Hvolsvollur. Nic dziwnego, że żaden blog z lat ubiegłych o nim nie pisał, bo centrum otworzyło się dopiero wiosną tego roku. Centrum oferuje 'atrakcje’ jakich doznaje się w chwili wybuchu wulkanu czy trzęsienia ziemi. A te potrafią się różnić. Doświadczyłyśmy symulacji trzęsień ziemi powodowanych przez ruchy lawy, rozchodzenia się płyt tektonicznych czy ruchów magmy. I możecie mi wierzyć, że są to różne trzęsienia ziemi …
Weszłyśmy też do pomieszczenia, w którym symuluje się skutki wybuchu wulkanu i zderzenia powietrza i pyłu z zimną wodą czy lodowcem. Powstaje para, która ma swoją nazwę, ale mi uciekło, a przez którą widać dokładnie nic. Szłyśmy na czuja kierując się na małą świetlistą kropkę. To było przerażające odczucie, zwłaszcza jeśli uświadamiasz sobie, że tej kropki światła nie ma w realu. Z zimnym potem na plecach opuściłyśmy centrum lawy modląc się, byśmy żadnej z tych rzeczy nie doznały …
30 km dalej zatrzymał nas Sejlslandfoss. Wodospad, który spada z grzbietów masywu Eyjafjöll, na którym to lodowcu leży również wulkan Eyjafjallajökull, podobno staruszek, ale jednak w 2010 roku jego wybuch sparaliżował na kilka dni ruch lotniczy w całej Europie. Miejsce magiczne pokazujące majestat natury, ale … dużo ludzi i zimny (chyba już lodowcowy) wiatr.
Kolejne kilometry dalej i docieramy do campingu Skogafoss. Wyjątkowość tego miejsca polega na tym, że w tle rozpościera się wodospad o tej samej nazwie, który zasilany jest przez rzekę biorącą swoje początki z dwóch lodowców Eyjafjöll i Myrdasjokul, a które w tym właśnie miejscu stykają się swoimi jęzorami. Pokonałyśmy 527 schodów, by dotrzeć na punkt widokowy i zobaczyć miejsce, z którego jutro ruszymy na lodowiec. Brrr …
Tymczasem na dzisiaj kończymy podróże. Delektujemy się piwem viking i rybą z frytkami. Jest dobrze … 🙂