Na następne dwa dni planujemy dwa ostatnie szczyty w Koronie, jakie pozostały nam do zdobycia. Czupel i Skrzyczne. Pomysłów na ich zrobienie było wiele, a planów jeszcze więcej. Trzeba było jednak odwołanego wyjazdu do republik bałtyckich, by na szybko zorganizować wyjazd w te pasma Beskidów.
Czupel nie został przez nas doceniony. Myśleliśmy, że będzie to takie wejście na miarę Lubomira, a tymczasem podejście od Międzybrodzia Bialskiego okazało się cudnie wymagające, jeśli chodzi o stromiznę terenu. Zaczynamy szlakiem czerwonym, który okazał się szarym. Szary, bo nowy czerwony jest nieco mniej stromy, o czym mieliśmy się przekonać dopiero na zejściu.
Łukasz z chłopcami i Fifulcem prą ostro do przodu pod górę, a ja czekam na Mamę, która ambitnie podchodzi do góry. Co trzydzieści-pięćdziesiąt kroków musi się na chwile zatrzymać, by złapać oddech i wyrównać bicie serca. Osobiście lubię takie podejścia, bo naprawdę nawet się nie zorientowałam, a połowa trasy była juz za nami. Sprawdzam jednak co jakiś czas czy Dziunieczka pojawia się w zasięgu wzroku.
W pewnym momencie nowy czerwony szlak łączy się ze starym. My tymczasem idziemy wciąż pod górę po śliskich kamieniach i mokrym podłożu z mchu i liści. Na zejściu szlaków czerwonego i niebieskim, na 60 m (w górę, a nie długość) przed szczytem robimy sobie popas i czekamy na Mamę. Chcemy bowiem na szczyt podejść razem, a poza tym to ja mam bułki w plecaku i domyślam się, że Mamie przyda się ten zastrzyk energii. Faktycznie tak jest. Łapie za kabanosa, jakby widziała go po raz pierwszy 🙂 Kiedy jednak zbyt długo się nim delektuje, ponaglamy ją, bo robi się chłodno i czas na górę.
Szczyt jest mało wybitny, bo kolejny z cyklu tych „w lesie”, ale są ławeczki, by strudzeni wędrowcy mogli chwilę odpocząć. Sesja zdjęciowa na tle tabliczki szczytowej, banan na zachętę do zejścia i … czas start 🙂
4,5 km później meldujemy się na dole, w centrum Międzybrodzia Bialskiego. 613 m wejścia i tyleż samo zejścia, a to wszystko podczas ponad 8 km. Łagodniejsze zejście wcale nie jest lżejsze dla naszych kolan, łydek i palców u stóp.
Lody wynagradzają nam trud trekingu, a endorfiny buzują u wszystkich. W doskonałym nastroju dojeżdżamy do Szczyrku, gdzie po szybkim (i koniecznym) prysznicu idziemy na obiadokolacje do restauracji na placu św. Jakuba.
Wieczór na tarasie z widokiem na Magurę 🙂 Jutro wielki dzień …