Ruszyliśmy we trójkę z Wrocławia około 6.15. Na pokładzie moja Mama, która chciała wejść na Śnieżnik. Podziwiam, doceniam, ale też jestem pełna obaw. 68 lat, bez górskiej aktywności na przestrzeni ostatnich kilku lat, a tymczasem czeka nas ponad 700 metrów przewyższenia.
Zaczynamy o 8.20 w Kletnie, na kilometr przed Jaskinią Niedźwiedzią. Jesteśmy pierwsi na parkingu, więc mamy dowolność w wyborze miejsca, zwłaszcza gdy okazuje się, że jaskinia do 11 marca przechodzi przerwę regulaminową. Szlak żółty wiedzie początkowo drogą asfaltową, która jest tożsama z drogą dostaw do schroniska. W tych partiach czuć już przedwiośnie. Strumyki płyną wartkim nurtem, śnieg się topi pod stopami, a drzewa pokazują pączki. Powrót wiosny jest zawsze fascynujący, jakkolwiek chciałabym zatrzymać zimę w górach na nieco dłużej. Wszak za 13 dni zaczynamy kurs turystyki zimowej 🙂
Idziemy w górę. Tego rodzaju nastromienie stoku nie sprawia nam żadnych trudności, ale dla Mamy jest wyzwaniem. Uczymy ją iść z kijkami, a następnie pokazujemy strategię liczenia kroków. Na początek sprawdza się. Mama idzie 30 kroków, 50, 70, 100. Potem jednak podejście jest coraz bardziej strome, a i pogoda się psuje. Wieje silny wiatr, a widoczność śnieżyca ogranicza do 10-15 metrów.
Tempo Mamy spada. Niekiedy do 5 kroków i 2 minut przestoju na złapanie oddechu. W tym momencie wiem, że na Śnieżnik nie ma szans. Zwyczajnie, godzinowo. Zakładamy więc, że dojedziemy tylko do schroniska, Mama również, „chociażby miała się doczołgać” 🙂
Nie ma to jednak znaczenia, bo idziemy w trójkę, więc wyrzuty sumienia Mamy są niepotrzebne. Staramy się ją motywować i wspierać różnymi zachętami (mleko w tubce, gorąca herbata, podwózka do Płocunia), ale skutek jest jeden. Im bliżej schroniska, tym Dziunieczka jednak bardziej mi słabnie.
Po chwili ostrzejszego podejścia, wychodzimy na szeroką nartostradę. Nachylenie stoku łagodnieje, a nas czeka już tylko 900 metrów odległości i 80 metrów przewyższania. Póki idziemy w granicy lasu, póty wichura i zamieć są znośne, choć drobinki lodu i tak boleśnie tną skórę twarzy. To ten moment, kiedy zastanawiasz się po jaką cholerę zostawiasz gogle w aucie. Zwłaszcza, że za chwilę wychodzimy na szerokie śnieżne pole, gdzie wieje jak … ? Nie wiem gdzie, bo kieleckie się do tego nie umywa. Zaledwie 200 metrów do schroniska, ale go i tak nie widać w tej zamieci. Łukasz już dawno pod nim czeka, podczas gdy ja czekam na Mamę.
Ostatecznie jednak mimo ostrych podmuchów wiatru i szpilek lodu wbijających się w policzki, dochodzimy do Schroniska PTTK Na Śnieżniku. Osobliwe miejsce z jeszcze bardziej osobliwą obsługą. Pomijam fakt, że zimno, że jemy zimną pomidorówkę, to jeszcze obsługa schroniska pozostawia bardzo wiele do życzenia. Wszak nie jesteśmy tam za karę ani na koloniach dla małoletnich, a tak jesteśmy traktowani. A zatem pierwszy i ostatni raz!
Wypijamy po jasnym Śnieżniku. Z samym już tylko Fibakiem decydujemy się na podejście na szczyt, mimo trudnych warunków. Według Mountain Weather Forecast wieje 75 km / h. Ja nie umiem jednak tego zweryfikować. Na pewno wieje mocno, a drzewa chronią nas w jakiś sposób. Przynajmniej do momentu zanim nie wchodzimy na szeroką, wylodzoną przełęcz. Wiatr wieje w plecy, co pomaga przy podejściu, natomiast wszechogarniająca mgła uniemożliwia jakąkolwiek widoczność. Idziemy wzdłuż słupków wyznaczających szlak zimowy, by po 210 metrach przewyższenia stanąć na szczycie.
Na szczycie nie widać nic na odległość 10 metrów. Słychać jedynie stłumione głosy innych osób będących w pobliżu, ale bez wizji.
Kilka zdjęć upamiętniających obecność na szczycie i po założeniu raczków uciekamy stamtąd. Zejście zajmuje nam pewnie nie więcej niż 25 minut, a w moim przypadku jeszcze szybciej, albowiem na ostatnim odcinku dosłownie zbiegam. Jasny Śnieżnik zrobił swoje 🙂
W schronisku, w którym Dziunia zdążyła już zawrzeć dozgonne przyjaźnie zakrapiane Ballantines Brasil, zabieramy ją i schodzimy. Marsz w dół zajmuje nam ok. godziny. Z ulgą wsiadamy do auta i jedziemy w kierunku Wrocławia, gdzie Brat ma pod opieką troje ancymonków 🙂
I taka refleksja dzisiaj w kontekście Daniele Nardi i Toma Ballarda 🙁 Góry to żywioł. Dają i zabierają niestety. Życie po raz kolejny pokazało swoją ulotność i kruchość! A i Mama dziś powiedziała, że nie dziwi się, że niektórzy zostają tam na zawsze, uznając, że nie mają siły na kolejny krok czy oddech.
Komentarze (1)
Brawo Jagoda. Ja bym zdechła w, powiedzmy, połowie ( o czołganiu zapomnij)