Lawinowa „trójka” oraz wiatr o prędkości 70 km/h wiejący na grani zmusił nas do zmiany planów. Zamiast trzydniowego trekkingu granią Karkonoszy ruszamy na zdobycie najwyższego szczytu Gór Opawskich, czyli Biskupiej Kopy (791 m n.p.m.). Nie ukrywam, że poczułam lekki zawód, zwłaszcza że Karkonosze zimą to jeden z piękniejszych górskich widoków, ale zdrowy rozsądek wygrywa walkę z ambicją.
Podejście czerwonym szlakiem zaczynamy w Jarnołtówku. Będąc tu człowiek właściwie nie wie, czy jest się jeszcze w Polsce czy już w Czechach 🙂 Miasteczko ma swoją historię, która ciągnie się od XIII wieku, i nie jest wolna od okultystycznych wątków czy dramatycznych katastrof naturalnych.
Profil podejścia w zasadzie nie pozostawiał złudzeń, że będzie jednostajnie i pod górę. Kąt nachylenia to 17%, miejscami delikatne oblodzenie, ale generalnie nie napotkaliśmy specjalnych trudności. Wiatr jednak wiał momentami w twarz i utrudniał oddychanie. Nawet tutaj, na wysokości między 400 a 800 m n.p.m., w miejscu osłoniętym drzewami, których korony pomrukiwały złowieszczo wychylając się to jedną to w drugą stronę, duło okrutnie. A co dopiero byłoby tam, na grani, na Śnieżce …
Czerwony szlak na Biskupią Kopę jest niezwykle malowniczy, oferując widok na Masyw Ślęży i Śnieżnika. W zasadzie od razu prowadzi lasem, który miejscami jest jednak mocno przerzedzony. Część drzew została niewątpliwie powalona siłami natury, a część ponoć została wycięta na skutek niszczycielskiej działalności kornika. Dobrze oznaczona ścieżka nigdzie nie kluczy, nie zakręca w najmniej oczywistych miejscach, prowadzi prosto na górę, a od szczytu Grzebienia (768 m n.p.m.) biegnie idealnie wzdłuż granicy polsko-czeskiej.
Zostawiamy po lewej stronie, nieco w dole, schronisko PTTK „Pod Biskupią Kopą”, kierując się prosto na szczyt. Po 80 minutach od startu meldujemy się u celu. Góra jest szczytem granicznym, a spoglądając na jej historię, wydaje się , że zawsze coś rozgraniczała. W XIII wieku rozdzielała biskupstwa wrocławskie i ołomunieckie, później oddzielała od siebie włości Habsburgów i Hohenzollernów, wreszcie Czechosłowacji i Niemiec, by na koniec stanąć pomiędzy Polską a Czechami.
Na szczycie, choć ponoć już po czeskiej stronie, króluje prawie 20-metrowa kamienna wieża, którą postawiono by uczcić 50-lecie panowania cesarza Franciszka Józefa I. Zbudowana w końcówce XIX wieku, miała ponoć drewnianą poprzedniczkę, która nie przetrwała jednak dekady. Obecna budowla została odrestaurowana w 1996 roku i dzisiaj robi bardzo imponujące wrażenie.
Pamiątkowe zdjęcia i schodzimy do schroniska. Tam posilamy się pomidorową i grzanym winem. Zarówno zupa jak i wino nie zapiszą się w historii najlepszych kulinarnych doświadczeń, jednak z uwagi na ciepło jakie rozprowadzają po ciele, wybaczamy im taki sobie smak.
Schodzimy szlakiem żółtym, który jest łagodniejszy w swoim nachyleniu, ale również mniej malowniczy. Decydujemy się na niego ze względu na tajemnicze Piekiełko, czyli pozostałość po dawnym kamieniołomie, w którym wydobywano łupki fylitowe, a w którym miało się skrywać tajemne zejście do królestwa Lucyfera. Formacja skalna istotnie ciekawa, a pentagram na skale może świadczyć o tym, że miejsce ma wciąż swych tajemnych wyznawców. Niestety zaniechujemy dalszego trekingu żółtym szlakiem ignorując tym samym Gwarkową Perć ze słynną drabiną, wznoszącą się na wysokość trzech pięter, i idziemy szlakiem nieoznakowanym w kierunku samochodu.
To był niezwykle przyjemny, niemal 10 kilometrowy spacer po Górach Opawskich, który uratował nasze górskie ambicje w ten weekend, przybliżył nas do zdobycia Korony Gór Polski, a przede wszystkim dał możliwość poznania kolejnego uroczego zakątka Polski 🙂