Wielka Sowa to również jedna z tych gór, którą w ubiegłym roku zdobywaliśmy w dość niesprzyjających warunkach atmosferycznych. Lało tak, że baliśmy się o wytrzymałość goretexów. Wówczas niepotrzebnie, bo dziś już wiemy, że tylko poziome, nowozelandzkie deszcze, są w stanie naruszyć integralność nieprzemakalnego materiału. W każdym razie, dziś pogoda miała być jak złoto.
Zaczynamy od Przełęczy Sokoła. Betonowe podejście o kącie nachylenia 20% jest mało przyjemne, ale po 15 minutach jesteśmy przy schronisku Orzeł, gdzie szlak się znacznie wypłaszcza. Trakt leśny zastępuje beton i robi się znacznie przyjemniej. Kolejne 15 minut i mijamy kolejne schronisko Sowa. Dalej prosta droga pod górę do Wielkiej Sowy.
Na szczycie 1015 m n.p.m. tętni życie. Grill, lody, pamiątki. Do tego wieża. Ta, zbudowana w 1906 roku ku chwale Otto von Bismarcka, tym razem była otwarta, więc wspólnie z Martą i Iwem, postanowiliśmy na nią wejść 130 krętymi schodami. Wchodzenie na wieżę jest niczym rosyjska ruletka, nigdy nie wiesz kiedy nastąpi strzał, który zabierze ci dech. Tym razem los nie strzelił ślepakiem. Widok na różnorodne pasma Sudetów, przy tej pogodzie, był absolutnie spektakularny. Zróżnicowane pofałdowania i wypiętrzenia, soczysta, majowa zieleń lasów, i przestrzeń do samotnego niemal podziwiania krajobrazów.
Chwila przerwy na banana i orzechy i schodzimy w kierunku Koziego Siodła. Szlak jest bardzo przyjemny, droga łagodnie sprowadza nas na dół. Po drodze mijamy niewielką ilość turystów, więc można powiedzieć, że spacer mamy dla siebie. Dopiero przy schronisku Sowa, tłum się intensyfikuje, dlatego cieszymy się, że kończymy ten 10 kilometrowy spacer, mogąc mieć ten kawałek lasu i widoków wyłącznie dla siebie.