- Wysoka Kopa (1126 m n.p.m.) czyli na najwyższym szczycie Gór Izerskich
- Wolarz (852 m n.p.m.) w Górach Bystrzyckich
- Narożnik i Skały Puchacza w Górach Stołowych
- Smród na Piekielnej Górze 😉
- Wolarz (852 m n.p.m. Góry Bystrzyckie)
- Wolarz na rozgrzewkę
- Odkrywamy Dolny Śląsk (cz.1)
- Odkrywamy Dolny Śląsk (cz.2)
- Przedświątecznie, polanicko …
- Odkrywamy Dolny Śląsk (cz. 3)
- Odkrywamy Dolny Śląsk (cz. 4) – Świdnica i okolice
- Zimowe szaleństwa w Górach Izerskich
- Odkrywamy Dolny Śląsk cz. 5
- Mroczne torfowiska pod Zieleńcem
- Listopadowa Kłodzka Góra
- Noworocznie na Dolnym Śląsku
Kontynuując nasz marsz po Koronę Gór Polskich, wracamy w Sudety, ale tym razem w Góry Izerskie. Lokujemy się w okolicy Zamku w Bolkowie, skąd wczesnym rankiem przedostajemy się do Szklarskiej Poręby. Mijając Zakręt Śmierci, docieramy do Rozdroża Izerskiego, gdzie zaczynamy nasz trekking.
Zielony szlak prowadzi drogą o łagodnym nachyleniem do Rozdroża pod Zawaliskiem. Meandrujemy między choinkami, które pod ciężarem śniegu gną się rozkładając swoje zielone ramiona na naszej ścieżce. Póki co rakiety śnieżne nie są nam potrzebne. Długo wahaliśmy się czy je brać czy nie, ostatecznie jednak zostawiliśmy je w bagażniku samochodu. Obyśmy nie żałowali tej decyzji.
Pogoda nam sprzyja. Jest zimno, ale słonecznie i przejrzyście. Tylko na dalekim horyzoncie majaczą ciemnoszare chmury, z których może spaść śnieg. Mgłę, która nam towarzyszyła do Jeleniej Góry ograniczając widoczność do niespełna 50 m, zostawiliśmy dawno w tyle.
Od Rozdroża pod Zawaliskiem idziemy już szlakiem czerwonym. Mijamy samo Zawalisko położone na 1046 m n.p.m., gdzie na dość rozległej polanie stoją okryte śniegiem kamienne skały. Ich kształty faktycznie sugerują jakoby coś się tu kiedyś zawaliło.
Dochodzimy do miejsca, w którym szlak czerwony pieszy łączy się z niebieską trasą dla narciarzy biegowych, i tu poczuliśmy się jak intruzi. Wyratrakowane ślady narciarskie zostawiamy w spokoju nie kalając ich odciskiem górskiego obuwia, ale skrajem iść nie możemy. Albowiem zapadamy się po same kolana. Środkiem tymczasem również biegają narciarze, ci którzy wybrali styl łyżwowy. Którędy więc mamy iść? Niemiłe komentarze za plecami potęgują w nas uczucie osamotnienia w tym raju dla narciarzy biegowych.
Na szczęście czerwony szlak niebawem skręca, a my szczęśliwi pniemy się znów do góry leśną ścieżyną, szeroką na dwie stopy. Nasze szczęście trwa jednak krótko. Wcześniejsze zapadanie się po kolana to był pikuś. Teraz zapadamy się obiema nogami po, niemal, biodra. Trzy, cztery takie zapadnięcia pod rząd i zaczyna brakować sił. Kanapka ze śniadania, której zjedzenie tu i teraz wymuszam na moim mężu, dodaje mi energii. Mogę iść dalej, nawet jeśli bardziej się czołgam niż faktycznie idę. Marudzę oczywiście, mrucząc pod nosem, że trzeba było wziąć te rakiety. „Ale po co, śniegu na pewno nie będzie tak dużo” – naśladuję monolog Fibaka przy samochodzie. Ten pozostaje jednak nie wzruszony wobec moich narzekań, a kiedy rzuca hasło, że trzeba było wziąć swoje rakiety, zamykam się będąc bezbronną wobec takiego argumentu …
Po mniej więcej godzinie powolnego przebijania się przez śnieg, za którym tak bardzo przecież tęskniłam, dochodzimy do szałasu pod szczytem. Nie zatrzymujemy się w nim, chcąc z marszu wejść na szczyt. A ten nie zamierza się łatwo poddać. Jesteśmy pierwszymi piechurami tego dnia, więc dosłownie wydzieramy śnieżnym nasypom każdy krok. Przed nami było kilku narciarzy, ale nawet ich ślady w żaden sposób nie ułatwiają nam podejścia.
W końcu jednak docieramy na wysokość 1126 m n.p.m. Wysoka Kopa nie jest typowym szczytem, a raczej rozległym plateau porośniętym drzewami, które teraz stapiają się z ziemią w jedną, śnieżną rzeczywistość. Kiedy mówiłam mężowi, że żółte serduszko na białym śniegu wyglądałoby zjawiskowo, nie chciał mi wierzyć ;), ale potem zobaczył jak na całkowicie białym świerku widnieje żółta tabliczka Wielkiej Kopy.
Zejście jest znacznie łatwiejsze, gdyż po nas przeszło sześć kolejnych osób, które swoim ciężarem ugniotły pokrywę śnieżną. Pod wiatą zatrzymujemy się na chwilę, by napić się ciepłej herbaty i coś przekąsić przed dalszą drogą. Przed nami bowiem kolejne 8 km.
Na początku trasa biegnie na wysokości, więc jest niezwykle malownicza. Panorama Gór Izerskich, Karkonoszy i innych sudeckich pasm, które tylko częściowo pokryte są śniegiem, jest bardzo urokliwa. Do tego róż i pomarańcz, w których kąpią się chmury na niebie, potęgują tę magię i spektakl kolorów. Jest wietrznie, gdyż na grani pozostajemy nieosłonięci niczym, ale to właśnie ta cudnie zimowa panorama Sudetów wynagradza nam wiatr i zimno.
Za to od rozwidlenia szlaku czerwonego i żółtego, droga nam się bardzo dłuży. Nie czujemy spadku wysokości, bo ten rozciągnięty jest na bardzo dużej odległości. Ostatecznie jednak, po łącznie 5.5 godzinach trekkingu, dochodzimy do samochodu. Przez ten sam Zakręt Śmierci odjeżdżamy do Bolkowa, by tam pozwolić odpocząć naszym kopnym kończynom dolnym …