To było długie 17 km … Miałam dziś wątpliwości czy po ostatnich dniach z bólami brzucha w roli głównej, tak wymagający trekking jest najlepszym pomysłem, ale przecież nie dowiem się póki nie spróbuję 🙂
Wczoraj dojechaliśmy do miejscowości Rytro w nowosądeckim ok 21.00. Czas gonił, bo w naszym lokum można się było zameldować tylko do 22, a my jeszcze liczyliśmy na jakiś posiłek. A tu korek przed Radomiem, wypadek na obwodnicy Nowego Sącza, a cenne minuty lecą. Udało się jednak. Zajazd pod Zamkiem Rytro oferował dość przaśne pokoje, ale na jedną noc naprawdę nie potrzebowaliśmy niczego więcej.
Rano Fibak zaserwował śniadanie, zebraliśmy swoje graty i tuż przed 9.00 ruszyliśmy czerwonym szlakiem w kierunku Radziejowej.
Szlak początkowo wiódł wśród zabudowań, ale naprawdę nie oszczędził nas na podejściu. 130 metrów w górę zdobyliśmy bardzo szybko, ale z niemałym wysiłkiem. Jak to na początkowym przepalaniu się. Dalej szliśmy drogą asfaltową, a potem szutrową, gdy asfalt się skończył. Następnie szutr przeszedł w polną ścieżynę, wzdłuż której coraz rzadziej pojawiały się domy. Im dalej od „centrum”, tym jakość zabudowy spadała. Za to wzrastała agresja domowych psów, które obszczekiwały nas i zaczepiały przy każdym domu.
Ja nie lubię wiejskich psów, bo one tylko czekają by cię ugryźć. I zdarzył się taki jeden, którego Fibak musiał przeganiać kijkiem trekkingowym.
Im wyżej, tym częściej błoto na drodze przechodziło w śnieg, a palce u rąk szybko wychwytywały spadek temperatury. Minęliśmy ostatnie domostwo, gdzie na progu stała uśmiechnięta staruszka. Mnie się szybko ta scena skojarzyła z motywem Olgi i Wiktora w książce Remigiusza Mroza, którą aktualnie czytam („Ekspozycja”). Mam nadzieje, że nie skończymy jak oni 🙂
Weszliśmy w granicę lasu. Z mozołem zdobywaliśmy wysokość, gdyż szlak prowadził trochę w górę, trochę w dół. Mieliśmy nadzieję na krótki postój w Chacie Kordowiec, która jest niczym innym jak studenckim przybytkiem, gdzie można się ogrzać, odpocząć, a czasem nawet kupić coś do jedzenia. Jednakże nie tym razem. Zamknięte na trzy spusty. Zatem Idziemy dalej, znajdując zaciszne miejsce wzdłuż drogi, gdzie zatrzymujemy się na chwilę odpoczynku i popas. Płynna galaretka, skondensowane mleko i baton energetyczny dają moc do dalszej wędrówki. I to było w punkt, gdyż chwilę potem przyszło główne podejście tego dnia. Niemcowa, 1001 m n.p.m.
Szczyt płaski jak Mazowsze, oferujący wyłącznie widoki typu ośnieżone sosny i nieprzedeptane ścieżki. Na tablicy informacyjnej pojawia się nasz drugi cel tego dnia, czyli Wielki Rogacz. Tylko 3 km. Albo aż 3 km w tych warunkach. Szlak prowadzi przez las, strome zbocze góry dodatkowo nachylone pod kątem nieprzyjaznym dla stóp, a do tego zasieki z przewróconych sosen, które trzeba było albo omijać albo przechodzić górą. Tak czy owak, kosztowało nas to sporo energii. Nadleśnictwo Piwniczna nie przejmuje się jednak zatarasowanym szlakiem, o czym mieliśmy się przekonać również dalej. Może dlatego, że nie jest zbyt uczęszczany. Szlak tego dnia nie widział bowiem ludzkiej stopy, co najwyżej sfory dzikich zwierząt. To oznaczało brnięcie w kopnym śniegu, który niekiedy sięgał kostek, a czasem kolan. To z kolei prowadziło do sporego zużycia energii, a my dziś i tak wylądujemy z ujemnym bilansem energetycznym. Szlak też nie był oczywisty. Zdarzyło mi się jako prowadzącej go zgubić, a gdy pytałam Fibaka czy dobrze, zawsze odpowiadał, że on idzie dobrze, bo po śladach …
Przy Wielkim Rogaczu-Międzyrogacze (1145 m n.p.m.) robimy kolejny postój, ponownie na odpoczynek i szturm-żarcie. To punkt, w którym spotykamy pierwsze ludzkie istoty na szlaku. Interakcje nie trwają jednak zbyt długo, gdyż każdy idzie lub biegnie w swoją stronę.
Zostawiamy z boku szczyt bez szlaku czyli Wielkiego Rogacza (1172 m n.p.m.) i kierujemy się na Przełęcz Żłobki. Stamtąd prosta droga na Radziejową. Prosta, tyle że ciagle pod górę.
Mam tutaj swój pierwszy kryzys. Do tego stopnia, że ślizgam się na gładkim korzeniu drzewa sprytnie skrytym pod cienką warstwą śniegu i z gracją łyżwiarki figurowej ląduję na nierównym podłożu, zapewniając prawemu biodru efektownego siniaka. Lewy łokieć wyszedł z tego jednak bez szwanku.
Szczyt Radziejowej nie powala widokami. Pomijając fakt śnieżycy, która daje nam się we znaki mniej więcej od Niemcowej oraz nieczynną wieżę widokową, to tak jakby ustawić szczyt w środku lasu. Gdyby nie wszelkie atrybuty świadczące o tym, że znaleźliśmy się w najwyższym punkcie Beskidu Sądeckiego, można by pójść dalej i pominąć to miejsce milczeniem. Ale że dokumentacja „zdobywcy” być musi, zatrzymaliśmy się na zdjęcia i kubek herbaty. 10 minut później zaczęliśmy schodzenie w kierunku Przehyby.
Zgodnie z Łukaszem przyznaliśmy, że dojście do schroniska bez co najmniej skręconej kostki będzie sukcesem. Tak nierównej drogi dawno nie widziałam, a śnieg kryjący dziury na głębokość kolan niczego nam nie ułatwiał.
Do tego coraz mocniej sypało i wiało. Faktycznie aplikacja yr.no bardzo się myli jeśli chodzi o przewidywania siły wiatru. Cudne formacje śnieżne obserwowane wcześniej na drzewach, które przy bezwietrznej pogodzie wprawiały nas w zachwyt i osłupienie, przy tak silnym wietrze były niczym artyleryjski ostrzał. Śnieg, który wyglądał jak biała, zamarznięta płyta wiórowa, spadał z drzew w postaci szabli śnieżnych najczęściej gdy akurat pod nim przechodziliśmy.
Do schroniska mieliśmy jeszcze trzy małe podejścia. Złocisty Wierch Płd i Płn oraz Wielka Przehyba. Widoczność na odległość czubka nosa, mleczna mgła, śnieżna zamieć i wiatr naprawdę nas zmasakrowały podczas tej końcówki. Nie widać było czubków butów, gdy kopaliśmy w śniegu po kolana, nie mówiąc o oznaczeniach szlaku, które pozostawały na pniach drzew, skryte pod szronem.
Dobrze, że Łukasz miał mapę turystyczną offline, więc łatwo mogliśmy skorygować nasz azymut gdy wystąpiły jakiekolwiek wątpliwości.
Dochodzimy do Rozdroża pod Wielką Przehybą. Tu łączy się kilka szlaków, a do schroniska PTTK zaledwie 20 minut. Dobrze, bo wszelakie potrzeby pierwotne aż krzyczą. I ostatnie podejście. Ostatnie 40 metrów przewyższenia pokonujemy zaskakująco szybko. Co robi wizja grzanego piwa i pomidorówki 🙂
Schronisko wyłania się z mgły niespodziewanie. Obraz psują samochody, niemal namacalnie wyszydzając nasze dzisiejsze podejścia, mimo to z przyjemnością wchodzimy do środka, gdzie jest ciepło, sucho, a za chwilę będzie czysto i już nie-głodno 🙂
Suma sumarum, podejście na nasz dziewiąty szczyt w Koronie Gór Polski nie był łatwy. Królowa Beskidu Sądeckiego kazała nam zrobić 17,2 km, 1260 m przewyższenia i 6 h 45 min. trekkingu, by dać się zaszczycić wizytą 🙂
Komentarze (1)
U nas też wczoraj padał śnieg, ale TAKIEGO śniegu nie było. Jesteście nieustraszeni,