- Wracamy w góry 🙂
- Pieniński klasyk – Trzy Korony oraz Sokolica
- Na Drodze Pienińskiej
- Na dachu Pienin (Wysoka – 1050 m n.p.m.)
Przez łąki, pola, paprocie i pokrzywy! Tak się wchodzi na Wysoką od strony słowackiej. Jednak żeby to zrobić, trzeba przeżyć noc polsko-słowacką w towarzystwie Janka 🙂
Wczorajszy wieczór na długo zostanie w mojej pamięci. Nie ze względu na spektakularny zachód słońca, przynajmniej do czasu, gdy słońca nie zasłoniły chmury. Ten obserwowaliśmy z wzniesienia przy drodze, jakieś 6 km od naszego hostelu. Światło było niesamowite. Żółte, pomarańczowe, czerwone. Zmieszane z granatowymi chmurami dawało odcień fioletowy, który rozlewał się obficie po okolicy. Do tego wiatr, niemal buszujący w wysokich trawach, dodawał magi tej chwili. Nie powiem, było odrobinę chłodno, i gdyby nie fakt, że wzięłam swoją ciepłą kurtkę, pewnie bym już marudziła. Ale był jeszcze termos z gorącą herbatą, który też pokrzepiał zmarznięte ciało.
Z chwilą gdy słońce schowało się za chmurami, zza których nie miało już prawa wyjść ponownie, odjechaliśmy w kierunku Penzion Holica w Leśnicy, prowadzonej przez trzydziestoparoletniego Janka i jego żonę. Janek mógłby swoją historią życiową obdzielić niejednego siedemdziesięciolatka, a jednak zachowuje pogodę ducha i niezwykłą ludzką serdeczność. Gdy wróciliśmy ze zdjęć, ugościł nas przy stole piwem, wódką i tatrzańskim czajem. Oprócz nas był jeszcze Jakub i Karen, turyści jak my, tyle, że już po kilku głębszych. Mimo względnej bariery językowej, bądź co bądź, języki się trochę różnią między sobą, prowadziliśmy ożywione rozmowy na temat naszych krajów, polityki, gospodarki, a także przyjaźni i wartości międzyludzkich. Człowiek człowiekowi potrafi być wilkiem wszędzie, niezależnie od nacji i naszych wyobrażeń. Uważaliśmy Słowaków za ludzi wyluzowanych i skromnych, a oni są zwyczajnie biedni. Okradani na każdym kroku przez polityków wichrzycieli, walczący nieustannie z Romami, którzy za chwilę stanowić będą 1/5 słowackiego społeczeństwa, poddawani lokalnemu ostracyzmowi tylko dlatego, że ktoś jest spoza wsi, pozostają wciąż jedną z najsympatyczniejszych nacji, jakie poznałam. Około 23 zakończyliśmy jednak nasiadówkę, obiecując Jankowi, że wrócimy w sierpniu, gdy eksplorować będziemy słowackie Tatry 🙂
Ranek był szybki. Pakowanie, owsianka z bananem, uścisk rąk z Jankiem, który wstał mimo widocznych trudności 😉 i wyjeżdżamy w kierunku Starej Lubownej, w okolicach której zaczyna się szlak na Wysoką. Tego dnia czeka nas zaledwie 400 m przewyższeń, ale te krótkie acz strome podejścia potrafią odebrać nam dech. Szlak wiedzie przez łąki porośnięte wysokimi trawami, leśne ścieżki uzbrojone w korzenie drzew i pokrzywy na poboczu. Trawersujemy zbocza, które opadają ostro w dół i jedynie trawy, którymi porośnięta jest góra, pozornie łagodzą ten spadek terenu. Dochodzimy do przełączki, z której droga wiedzie bardzo ostro w górę po gliniasto-ziemnym zboczu upstrzonym gdzieniegdzie drobnym szutrem. Już w tym momencie „cieszyła” mnie myśl, że musimy również tędy schodzić, głównie ze względu na kostkę Łukasza.
Jakieś 50 metrów wyżej, szlak łagodnieje i zmienia się w kamienna drogę, która prowadzi do ostatniego rozwidlenia.
Na szczyt nie wiedzie żaden oficjalny szlak, ale droga jest doskonale widoczna. Na początku ułożona z kamieni, potem ziemista i skalna, trzykrotnie przecinana metalowymi schodami, które finalnie wyprowadzają nas na sam szczyt Wysokiej (1050 m n.p.m.).
Krzyczę do Łukasza, że już widzę flagę na szczycie. Tej jednak tam nie ma. Jest za to pan w czerwonej koszulce 🙂
Tymczasem niebo zwiastuje nieuchronny deszcz. Jego widmo wisi nad nami od chwili gdy otworzyliśmy oczy. Znając prawo Murphy’ego, zacznie zapewne padać wtedy, gdy będziemy pokonywać najbardziej stromy fragment szlaku. Z uwagi na Łukasza, chciałam tego uniknąć. Robimy więc szybkie pamiątkowe fotki, czując na plecach oddech deszczu i widząc jak chmury niebezpiecznie napływają w nasza stronę
Zaczynamy schodzić. Ostrożnie stawiamy stopy, używając pojedynczych skał do zablokowania się. Najgorsze są te fragmenty, gdzie jest tylko mokra ziemia, a ślady poprzedników pokazują, że niewiele potrzeba by się pośliznąć. I choć taka perspektywa nie grozi zjechaniem z urwiska, to jednak ryzyko solidnego poobijania się jest wciąż wysokie. Koncentracja procentuje, więc jeśli nie liczyć jednego mojego poślizgnięcia się asekurowanego jednak chwytem korzenia, dość łatwo radzimy sobie z tym odcinkiem szlaku. Deszcz może sobie więc zacząć padać, ale ten jak na złość chyba się rozmyślił, drwiąc z naszych wcześniejszych obaw. Gdy dochodzimy do rozwidlenia szlaków zielonego i niebieskiego, robimy sobie krótka przerwę na kabanosa i łyk herbaty. Owsianka już bowiem dawno wyparowała. Po ok. 80 minutach od wejścia na szczyt meldujemy się w aucie, gdzie przebrawszy się w suche ubrania, rozpoczynamy drogę powrotną do domu.
Komentarze (1)
Piękne zdjęcia przeczytaliśmy 😉