Dzisiejszy dzień zaczęliśmy wcześnie. W końcu po 10 godzinach odpoczynku w łóżku można wstać o 6:) Pakujemy tę niewielką ilości rzeczy, które jednak sumarycznie czuć na plecach i czekamy na otwarcie bufetu. O 8 jemy śniadanie a o 8.30 jesteśmy na szlaku powrotnym do auta.
Łukasz słusznie zauważył, że wejście docenia się przy zejściu. I ten kawałek od Starych Wierchów do Obidowej była naprawdę stromy. Żałowaliśmy, że tak nonszalancko schowaliśmy raczki do plecaka.
20 minut później jesteśmy w aucie i ruszamy w kierunku Przełęczy Edwarda Rydza – Śmigłego w masywie Beskidu Wyspowego, skąd zaczniemy wejście na Mogielicę. Trasa zajmuje nam ok 45 minut, w związku z czym o 10.13 jesteśmy na szlaku.
Teren prawdziwie „mikstowy”. Najpierw asfalt, gdy trzeba przejść przez wioskę, potem mokry śnieg, miejscami kopny, rozpuszczające się już czapy lodowe, a gdzieniegdzie nawet podłoże letnie wyzierające spod strumieni płynących juz dość wartkim nurtem. Wiosnę czuć w powietrzu 🙂
Pierwsze 120 metrów wzniesienia jest rozciągnięte w przestrzeni, wiedzie trochę pod górę, trochę w dół, trochę po płaskim. Kolejne 300 z kolei to wąskie rynny śniegowego-lodowe, które prowadzą ostro w górę, terenem o nachyleniu niekiedy 30 stopniowym. Tak przynajmniej wynikało z pobieżnego mierzenia kąta kijkami trekkingowymi.
Następnie szlak wyprowadza na śnieżne pole, które prowadzi na przełęcz, skąd zaczyna się ostatnie 120 metrów podejścia, już na szczyt Mogielicy.
Na przełęczy niewiele śniegu, ostały się jakieś resztki lodu. I nic dziwnego. Wiało tu jak w kieleckiem. Zaraz za znakiem Rezerwat Przyrody Mogielica, szlak zaczyna się piąć w górę. Wiedzie zakosami omijając powalone drzewa. Niektóre brutalnie wystawiają swoje złamane kończyny czekając na moment kiedy będą mogły wbić mi się w piszczel. I niestety udaje im się 🙁 na Fibaka tymczasem czyhają wystające gałęzie polujące na twarz, a najchętniej oko. I też niestety z powodzeniem.
Niezłomni idziemy dalej. Szczyt już pod nosem. Góruje na nim wieża widokowa, na którą trzeba wejść po miniaturowych stopniach dla liliputów. Przewidując emocje, które mogłyby mi towarzyszyć przy zejściu, zawracam z pierwszej platformy. Fibak idzie dalej. Nie cierpię wąskich schodków …
Posilamy się oscypkiem, herbatą i skondensowanym mlekiem, a po krótkiej sesji foto spadamy stamtąd bo wieje i jest zimno. Zejście w las niweluje przynajmniej podmuchy wiatru, a ruch, nawet jeśli w dół, rozgrzewa.
Zatrzymujemy się chwilę na przełęczy, albowiem oferuje fajne widoczki. W gratisie dostaję tęczę, za którą biegam jak wariatka, by złapać jej właściwe ujęcie. Pierwsze okazuje się tym najlepszym.
Potem rozpoczynamy zejście. Bardzo szybko tracimy na wysokości, co odczuwają moje kolana. Endorfiny jednak robią swoje, więc nie skupiam się za bardzo na bólu.
W godzinę piętnaście dochodzimy do auta.
Zakładamy suche ciuchy i kierujemy się do domu. Rezygnujemy z ostatniej góry – Lubomira – albowiem otarta pięta wyklucza jakikolwiek ruch w górę, a za tydzień czeka Śnieżnik.
Cel minimum zrealizowany. Nasz szósty szczyt w Koronie Gór Polski zaliczony. I niech jego wysokość (1,170 m n.p.m.) nikogo nie zwiedzie, bo góra oferuje o niebo bardziej wymagające podejście niż wyższy Turbacz.