Wczoraj padliśmy, co zresztą było do przewidzenia. O 21 byliśmy grzecznie w łóżeczkach, licząc na szybki sen. Owszem, do Fibaka przyszedł, łącznie z chrapaniem, więc ja się umęczyłam z zaśnięciem. Jego łóżko stało na tyle daleko, że nie mogłam nim potrząsnąć bez wstawania, a że nie chciało mi się wstawać, to zaczęłam nadawać sygnały głosowe. W końcu zasnęłam 🙂
O 6.30, czyli po trzech drzemkach, wstajemy. Dziś ja serwuję śniadanie. Konsystencja naszego owsianego musli „przypomina raczej to, co z układu pokarmowego wychodzi, niż to co do niego wchodzi” (cyt. R.Mróz). Fibak dodał również, „że kilka razy w coś takiego już wdepnął, ale nigdy tego nie jadł”. Wyjścia za bardzo nie mamy bo bufet zamknięty do 8 rano, a my musimy iść. Zjadamy więc naszą ciemnobrązową papkę, szukając smaku w wyobraźni. Zebraliśmy się dość sprawnie i przed 8 jesteśmy już na szlaku.
Pogoda dziś zgoła odmienna. Przejrzyste powietrze, klarowne niebo, tak że w dali widać nawet Tatry 🙂 Na pierwszym planie Łomnica i Lodowy Szczyt, a w tle (po prawej stronie) widoczne są nasze „malutkie” Rysy i Wysoka. Na ten widok serce zawsze bije mocniej …
Ruszamy przedeptanym już wczoraj szlakiem ku Rozdrożu pod Przehybą, choć go nie poznajemy bez mgły i zamieci śnieżnej. Wygląda jakoś mniej złowieszczo i spokojnie … Dalej czeka nas 3 godziny marszu niebieskim szlakiem ku miejscowości Rytro, skąd wczoraj wyruszyliśmy. Idziemy tylko w dół, a jednak po kilkuset metrach robi się za ciepło w tym słoneczku, w związku z czym goretexy lądują w plecakach.
Pierwszy fragment szlaku wiedzie granią i oferuje ciekawe widoki na zamglone doliny i nasłonecznione szczyty Beskidu Sądeckiego. Aż tak szybko nie wytracamy tej wysokości, a tu do zejścia prawie 1000 metrów! W jedynej altanie na trasie spotykamy pana, który pije herbatę i kontempluje widoki. Jak się okazuje, podchodzi do Przyhyby co niedzielę, zaraz po mszy na 7.30. Zostawia samochód przy leśniczówce i idzie w góry. Naprawdę godne podziwu! Wymieniamy kilka informacji, życzymy miłego dnia i idziemy dalej.
Zejście się wystramia, a do tego coraz częściej mamy do czynienia z błotem pod stopami, a nie śniegiem. A na glinę i błoto nie ma dobrej podeszwy, o czym się niebawem przekonujemy. Fibak dwukrotnie zalicza kontakt z podłożem przez swoje cztery litery, ja z kolei dokonuję ślizgu będąc na skraju zbocza, gdzie dalej był już tylko uskok do rzeki.
Następnie szlak wiedzie w dół, przez zamglony las, który przyprawia o gęsią skórkę. A potem jest jeszcze gorzej. Jeszcze ostrzej w dół, jeszcze bardziej ślisko, jeszcze więcej mokrych liści i gładkich korzeni, które tylko czekają na potknięcie. I kiedy już wydaje nam się, że najgorsze za nami, wpadamy na drogę z miękkiego, mokrego, głębokiego … błota! To tyle jeśli chodzi o czyste ubrania lub buty.
Po ok. 2 godzinach schodzimy do cywilizacji. Chwila postoju na łyk galaretki truskawkowej i ruszamy wyasfaltowaną drogą ku ludzkości. Mijamy hotel Perła Południa, który z perłą nie miał nic wspólnego poza nazwą, lokalne towarzystwo, które o 10.30 rano jest już podchmielone i radosne jak skowronek oraz całe rzesze owieczek zmierzających z palemkami do kościoła. Naturalnie umorusani, w rzucających się w oczy kolorowych ubraniach, i dzierżący w dłoniach nie palmy, a kije trekkingowe, narażamy się na ludzkie spojrzenia, niekiedy zainteresowane, niekiedy patrzące wilkiem.
Nic to. Docieramy do naszego bzyka i jedziemy dalej, ku Beskidowi Makowskiemu i jego najwyższemu szczytowi – Lubomirowi.
Od początku założyliśmy, że nie będzie to wejście na miarę Radziejowej. Podjechaliśmy aż do Gościńca pod Lubomirem na wysokość ok. 720 m n.p.m., porzuciliśmy naszego bzyka i czerwonym szlakiem ruszyliśmy do góry. Na lekko. To znaczy z butelką 0.5 wody, aparatem fotograficznym w dłoni i kamerą GoPro w stuptucie 🙂 Do przejścia całe 183 metry. Według mapa-turystyczna.pl ma to zająć 36 minut… Chyba z rozpaleniem ogniska na górze i upieczeniem kiełbasek…
Sam szczyt nie powala. To raczej jeden z tych, które widzi się raz w życiu. Na szczycie obserwatorium astronomiczne im. Mikołaja Kopernika, które powstało z inicjatywy Tadeusza Banachiewicza, absolwenta UJ i pracownika AGH, który całe swoje życie naukowe poświęcił gwiazdom zmiennym zaćmieniowym. Brzmi tak mądrze, że nie mam odwagi szukać definicji 🙂
Na szczycie również sporo ludzi a także ognisko, przy którym ktoś faktycznie piecze kiełbaski! Nie czekamy na zaproszenie, tylko schodzimy na dół. W Gościńcu zjadamy obiad i rozpoczynamy odwrót do domu. Czekają nas 4 godziny jazdy, a potem mnóstwo wspomnień do opisania i zdjęć obrobienia 🙂