- Sanremo – Imperia
- Cipressa i Poggio – klasyka Primavery
- Monako zamiast Bajardo – spontaniczna zmiana planów
Dziś znowu ruszyliśmy, a w głowie jeden cel, no może dwa Poggio i Cipressa. Obieramy więc kierunek z kampingu prosto do San Lorenzo, gdzie zaczyna się podjazd na Cipressa. Ten odcinek znamy już dobrze, ale dziś cieszył nas tak samo. Rześkie powietrze, szum morza po prawej, cisza na ścieżce, bo dziś wyjątkowo ludzi prawie wcale. Jakby wszyscy się gdzieś rozpłynęli. Idealnie!
W San Lorenzo skręciliśmy na dobrze oznaczony wjazd na Cipressa. W końcu tydzień temu przemierzali ten podjazd najwięksi kolarscy zawodnicy specjalizujący się w klasykach. Mediolan-Sanremo lubią chyba wszyscy pasjonaci kolarstwa. Wspaniała walka od startu do mety, przez bagatela 298 km. To właśnie na tym podjeździe Tadej Pogacar, Filippo Ganna i Mathieu van der Poel rozpoczęli walkę o wygraną w pierwszym tegorocznym monumencie – Primaverze.
Czas i na nas i choć to tylko „fun”, nie odpuszczamy! Podjazd jak dla nas konkretny, ale w tym otoczeniu jakoś łatwiej się go „połyka”. Na szczycie obowiązkowa nagroda czyli espresso macchiato w restauracji Buona Vita. To miejsce to coś więcej niż tylko restauracja. Tu lokalna kuchnia spotyka się z rowerową pasją. W środku znajdują się detale inspirowane zarówno kolarstwem jak i samym wyścigiem Mediolan-Sanremo. Nie brakuje też oryginalnej koszulki Marco Pantaniego, która dumnie wisi nad barem. Pomimo iż słynny „Pirat” nigdy nie wygrał Primavery, jest nadal idolem Włochów, nie tylko w okolicach Rimini, ale i tu w Ligurii.
Po dość szybkim zjeździe znów wracamy na chwilę na ścieżkę rowerową, która daje oddech przed kolejnym podjazdem.
Poggio – drugi z legendarnych podjazdów. Trochę krótszy, ale równie ikoniczny. Z góry piękny widok na wybrzeże, a potem już tylko mocno techniczny zjazd z kilkoma, dość silnymi podmuchami wiatru, co przy kołach ze stożkiem nie jest ani przyjemne ani bezpieczne.
Podobnie jak wczoraj, przejechaliśmy przez tunel z muzeum wyścigu Mediolan–Sanremo, tuż przed Ospedaletti. To miejsce fajnie łączy rowerową historię z nowoczesnością – ścieżka rowerowa kończy się jakieś 2,5 kilometra za tunelem, nieopodal, opuszczonego już, budynku stacji kolejowej. Aż się prosi, by zrobić tam rowerową kawiarnię, z małym sklepem i może dodatkowo serwisem … Ach, nawet snuliśmy z Mirkiem plany, ale mocny powiew wiatru zmusił nas do skierowania myśli gdzie indziej.
I tyle na dziś. Klasyczna trasa, dwa legendarne podjazdy, zero tłumów i mnóstwo frajdy. Jutro? Zobaczymy co przyniesie pogoda, ale poprzeczka zawieszona wysoko.
Komentarze (1)
Fibaku, nie wszyscy wielcy jechali na tym klasyku w tym roku. Wout van Art był wtedy ze mną na Teneryfie 🙂