Nocleg pod Trollstigen (dosł. Drabina Trolli) zapisuje się w naszej pamięci nie tylko jako najlepszy nocleg podczas tego wyjazdu, ale jako jeden z TOP3 noclegów kamperowych ever. A kilka ich już było w naszym życiu 🙂 Myślę, że złożyło się na to parę rzeczy: widok będący ukoronowaniem trudnego podjazdu Drogą Trolli, wspaniała dolina otoczona górami, zimowy krajobraz i śnieżne pole, które przyniosło radość zarówno naszym Dziubdziutkom jak i nam, ciepło zachodzącego słońca – to tu pierwszy raz od Rovaniemi spotkaliśmy się z nocą, a w zasadzie jej namiastką) i super atmosfera wieczoru.
Niespiesznie opuszczamy więc ten wspaniały górski krajobraz, by udać się do Geiranger Fjord. To idylliczne miejsce w Norwegii jest wpisane na listę światowego Dziedzictwa Unesco, a i bez tego uważane jest za jeden z najbardziej malowniczych zakątków świata. Docieramy tam Drogą Orłów (Ørnevegen), zjazd którą – po wjeździe na Trollstigen – nie robi większego wrażenia. Jak to określiły Mamuśki – „lajcik”.
Spacerujemy po Geiranger, które za swoje piękno i popularność płaci wysoką cenę liczoną w ilości turystów na ulicach. Zaparkowanie samochodu graniczy z cudem, nie wspominając o 7,5 metrowym potworze. Jakoś jednak nam się udaje dzięki uprzejmości właściciela pobliskiego kempingu, w związku z czym mamy szansę na rozprostowanie nóg. Podczas spaceru odnajdujemy miejsce, w którym nocowałyśmy z Mamą 9 lat temu, kiedy to po raz pierwszy pojechałyśmy Norwegii, a od którego to czasu zaczęła kiełkować we mnie miłość do Północy …
Geiranger ma jednak swoje ciemne oblicze w postaci góry Åkneset, gdzie znajduje się stale powiększająca się szczelina (ok. 10 cm rocznie) otwierająca skałę. Jeśli góra wybuchnie, Geiranger może dostać 70-metrową falą tsunami, która dosłownie zmiecie to miejsce z powierzchni ziemi. Zagrożenie nie jest nowe, bacznie monitorowane, ale w ostatnich latach mówi się o tym coraz głośniej, choćby za sprawą norweskiego filmu „Fala”. Mimo tego, miasteczko się dynamicznie rozbudowuje, czego dowodem są zmiany jakie tu zaszły na przestrzeni tych 9 lat.
Z Geiranger jedziemy na Dalsnibę (1500 m n.p.m.), gdzie mamy nadzieję na najwyżej położony punkt widokowy na cały Geiranger fjord. Droga nie należy do tych z serii „ulubione”, choć potrafię docenić widoki, a z każdym bezpiecznym podjazdem również wytrawny kunszt kierowcy, niemniej za zakrętami od strony zbocza tęsknić nie będę.
Docieramy do schroniska Djupvasshytta (1030 m n.p.m.), skąd zaczyna się podjazd. Ale … zatrzymujemy się na szlabanie. Zakupiony bilet wymagał pobrania QR kodu, czego nie zrobiłam, a w warunkach górskiego pustkowia na zasięg internetowy nie ma co liczyć. Współtowarzysze podchodzą do sytuacji ze zrozumieniem, choć z pewnością podejrzewają mnie o sabotaż, biorąc pod uwagę jeszcze węższe drogi i jeszcze większe ekspozycje, ale ja naprawdę chciałam tam wjechać. Chęć zrobienia pięknego zdjęcia pozostaje we mnie silniejsza niż ten irracjonalny strach przed ekspozycją.
W ramach zadośćuczynienia, robimy przerwę na lunch nad lodowcowym jeziorem Djupvatnett. Magia miejsca urzeka …
Nie spieszymy się z odjazdem z tego miejsca, albowiem od teraz pozostaje nam tylko długi transfer do Kristiansand na południu Norwegii, skąd w poniedziałek odpływamy promem do Danii.
Norge! Vi ses på neste år 🙂