Ostatni weekend spędziliśmy z przyjaciółmi w Egipcie. Uznaliśmy, że trzeba zobaczyć piramidy dopóki stoją. Bo to, że stoją tam od tysięcy lat nie oznacza przecież, że za rok również będą.
Dogodny godzinowo transfer w czwartkowe popołudnie sprawia, że tuż po 22 miejscowego czasu jesteśmy w Kairze. Chwila na znalezienie naszego hotelowego kierowcy i jedziemy do hotelu. 6 osób w 5-osobowym samochodzie oznacza konieczność zbliżenia dwóch osób siedzących na przednim fotelu. Kierowca proponował mi jeszcze siedzenie na schowku między przednimi fotelami, ale kolana Mirki były zdecydowanie atrakcyjniejszą opcją 🙂 Do hotelu dojeżdżamy około północy, gdzie witamy się z Egiptem szklaneczką tego, co kto lubi!
Na piątek zaplanowaliśmy zwiedzanie piramid w Gizie. Piątek, traktowany jako dzień zgromadzenia w islamie, nie rozczarowuje pod tym względem. Tłumy ludzi na ulicy, która prowadzi do wejścia do kompleksu piramid. Tłumy Egipcjan stojących do kasy biletowej. Tłumy ludzi zaczepiających nas i oferujących różnorodnych pomoc. Staliśmy więc przez dłuższą chwilę po przeciwnej stronie ulicy analizując dostępne opcje. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na skorzystanie z lokalnej pomocy, polegającej na kupnie biletów. Oczywiście napiwek należy się każdemu: oferującemu pomoc, kupującemu bilety czy wreszcie wprowadzającemu nas na teren kompleksu. Suma sumarum, przepłacamy nasze bilety o niecałe 2 USD na osobie.
Wchodzimy do kompleksu od strony Sfinksa. Posąg tego mitycznego stworzenia, któremu dano twarz faraona Chefrena uosabiającego wcielenie boga Atuma, powstał około 2550 r p.n.e. 20-metrowy zabytek UNESCO to najprawdopodobniej inicjatywa samego Chefrena, który na terenie nekropolii ma swoją piramidę stojącą obok słynniejszej i nieco większej piramidy Cheopsa, ojca Chefrena. Te dwie piramidy są największymi piramidami powstałymi w Egipcie, ale ta Chefrena wyróżnia się na tle innych. To bowiem jedyna, na której zachowało się wapienne olicowanie i jedyna, gdzie do grobowca wchodzi się bezpośrednio z ziemi. Sam grobowiec jednak rozczarowuje. Wysiłek w postaci zgiętego karku i kolan nie jest nagrodzony widokiem spektakularnej krypty.
Przejście ulicą prowadzącą od wejścia do piramid to nie lada wyzwanie dla blondynki. W kraju, w którym dominuje czerń włosów i czarna oprawa oczu, skandynawski blond włosów przyciąga jak magnes. Ilość rozdanych autografów, zdjęć pojedynczych i grupowych, grupek dzieci zaczepiających chichraniem ale bez odwagi, by podejść, opóźnia nasz spacer do piramid znacznie. Ostatecznie jednak tam dochodzimy. Front piramid jest jak niewidzialna brama, za którą przechodzi niewielu. Po drugiej stronie tych monumentalnych budowli bowiem pustki, niemal żywej duszy, dzięki czemu piramidy mieliśmy prawie na wyłączność.
Najpiękniejszy widok rozpostarł się jednak przed nami, gdy przeszliśmy przez kawałek pustyni i wyszliśmy na punkt widokowy. Nie bez znaczenia był fakt, iż w tym samym miejscu była porządna knajpa oferująca jakże orzeźwiające zimne piwo. Celebrowaliśmy ten moment przez dłuższą chwilę.
Piramidy są jednym z siedmiu starożytnych cudów świata i mimo tłumów, są absolutnie warte zobaczenia. To doświadczenie jednak będzie już zawsze miało dla nas słodko-gorzki smak. Światowe dziedzictwo, atrakcja na najwyższym turystycznym poziomie ma również swoją ciemną stronę. Turystyczna machina, w którą angażowane są również zwierzęta. Konie zaprzągnięte do bryczek, z poranionymi pęcinami, ranne w wielu innych miejscach, kulejące, odwodnione, non stop chłostane batem – to widok na porządku dziennym. A w bryczkach przeważnie młodzi ludzie, którzy swobodnie mogliby przejść te 500 metrów lekko pod górę. Rzadko płaczę na ulicy, w zasadzie nigdy, ale tu szłam i nie potrafiłam powstrzymać potoku łez. Złość na ludzi mieszała się ze współczuciem dla zwierząt, które tutaj nic nie znaczą. Bezpańskie psy w nielepszej kondycji uciekają na widok zbliżającego się człowieka. Nie mylił się ten, kto powiedział, że miarą dojrzałości społeczeństwa jest to, jak traktują słabsze od siebie istoty. No cóż, tysiące lat cywilizacji i jeszcze sporo drogi do przejścia 🙁
Sobotę poświęciliśmy na Kair. Zaczęliśmy od Narodowego Muzeum Egipskiej Cywilizacji, otwartego 3 kwietnia 2021 roku. Ten olbrzymi obiekt położony na blisko 50 ha, zabytek UNESCO, to przede wszystkim miejsce spoczynku szczątków 18 królów i 4 królowych z wielu egipskich dynastii. To także zbiór ponad 50 tysięcy artefaktów, które ułożone chronologicznie, przedstawiają ewolucję egipskiej cywilizacji. Jakkolwiek to właśnie mumie robią kolosalne wrażenie. Jak zaawansowany musiał być proces technologiczny i jak szeroka wiedza o człowieku, że szczątki ludzkie przetrwały tysiące lat w doskonałym stanie. Sądzę, że cały klan Ramzesów, kolejni Seti, Hatszepsut i inni nie powstydziliby się swoich ciał, tak wyglądających kilkadziesiąt wieków po śmierci.
Po muzeum pojechaliśmy na suk Chan-al-Chalili, targowisko będące ponoć atrakcją turystyczną. Atrakcja była na początku, gdy powitały nas przestronne kolorowe stragany z turystycznymi bibelotami. W miarę jednak jak zagłębialiśmy się w ten handlowy bezmiar, opuszczała nas chęć do dalszej eksploracji i nadzieja na szybkie wyjście z kłębowiska ulic uliczek i tajnych przejść. Wąsko, tłoczno, brudno i głośno. Kakofonia dźwięków różnej maści dochodzących ze wszystkich kierunków, zabiła resztki entuzjazmu.
Uber utonął w korkach, więc złapaliśmy pierwszą lepszą taksówkę, by zawiozła nas na wyspę Zamalek do restauracji, której nazwa poruszyła struny tęsknoty w sercu. Luuma 🙂 Zjedliśmy pyszny obiad z widokiem na brudny Nil, który i tak w tym miejscu był pewnie najczystszy. Ostatnim punktem programu miał być widok z Cairo Tower – 187-metrowej telewizyjnej wieży, z której rozpościera się widok na aglomerację Kairu, Gizy i innych miast, których łączna populacja zbliża się do liczby ludności całej Polski. Kupiliśmy bilety i czekaliśmy na windę mieszczącą jednorazowo tylko 5 osób. Po godzinie, w której niewiele posunęliśmy się do przodu, zrezygnowaliśmy, oddając bilety czekającym do kasy Hiszpanom, jakże zdziwionym naszym altruizmem. Zawsze to dodatkowe punkty do samozajebistości Polaków 🙂
Plan na niedzielę zakładał kolejne piramidy, te w Dahszur i Saqqara, które majaczyły w oddali, gdy spacerowaliśmy po nekropolii w Gizie. Z pomocą nowego arabskiego przyjaciela Łukasza – Ahmeda, zorganizowaliśmy sobie przewodniczkę i transport. Tym razem każdy ma swoje miejsce i nie siedzimy sobie na kolanach. Rania okazała się wspaniałą kobietą, która historię Egiptu zdawała się mieć w najmniejszym ze swoich paluszków. Wprawdzie nie uniknęła próby zakamuflowania egipskiego niewolnictwa, próbując nas przekonać, że piramidy budowali ochotnicy sowicie wynagradzani za swoją pracę, ale w ostatecznym rachunku spisała się na piątkę.
Biała Piramida w Dahszur, nazwana jest tak z powodu wapienia, z którego została zbudowana. Oficjalnie nie została sklasyfikowana jako piramida, ze względu na kształt, niepodobny do pożądanego ostrosłupa. 14 lat budowy, by przekonać się, że architekt dał ciała w obliczeniach kąta nachylenia.
I wtedy zaczęto budowę Czerwonej Piramidy, również w Dahszur. Ta nazwę zawdzięcza różowej barwie bloków kamiennych użytych do budowy. W czasach starożytnego Egiptu pokryta była białym licowaniem wapiennym, które doskonale odbijało światło słoneczne, i dlatego nazywana była „tą, która jawi się błyszczącą”.
Z Dahszuru pojechaliśmy do Sakkary, gdzie znajduje się inna starożytna nekropolia, miejsce pochówku królów najstarszych dynastii i dostojników państwowych. Na terenie Sakkary wciąż trwają prace archeologiczne i codziennie odkrywane są kolejne obiekty, budynki, budowle, kolejne inskrypcje i malowidła naścienne, która choć zachowane w różnym stanie, to jednak w każdym są imponujące.
Najsłynniejszym zabytkiem kompleksu jest schodkowa piramida Dżesera, zbudowana około 2650 r p.n.e. przez budowniczego Imhotepa. Hmm, chyba znam to imię z filmu „Mumia” 🙂 Ta monumentalna budowla kamienna stanowi część kompleksu grobowego, w skład którego wchodzi sama piramida oraz otaczające ją kaplice i dziedzińce o różnym przeznaczeniu. Sama piramida zbudowana jest z sześciu segmentów w kształcie mastab.
Dzień kończymy lunchem w lokalnej garkuchni oraz wizytą w fabryce perfum. Wychodzimy z niej bogatsi o kilka flakoników z różnymi ekstraktami i biedniejsi o kilkadziesiąt USD 🙂 Ostatnie egipskie funty wydajemy na piwo, sprzedawane przez dziurkę w szybie w sklepie, do którego nigdy byśmy sami nie trafili lub nie dotarli.
Egipt, zwłaszcza ten poza hotelowy i nieturystyczny, to nie lada wyzwanie dla ludzi z naszą europejską mentalnością. Zderzenie z arabską kulturą i ich islamem potrafi przyprawić o zawrót głowy, zarówno w pozytywnym jak i negatywnym znaczeniu.
Ceny są atrakcyjne. Lunch w porządnej restauracji kosztuje tyle ile posiłek w byle warszawskiej kantynie. Transport po mieście uprawia się Uberem, co pozwala uniknąć wszechobecnego targowania się o każdego dolara i zoptymalizować koszty przemieszczania się po tym gigantycznym obszarze. Zdrowotnie, wiele się mówi o zemście faraona. Ta nas ominęła, może z uwagi na ilość płynów dezynfekcyjnych, a może dlatego, że woda w hotelu jest tak chlorowana, że po kilku dniach zabiłaby nie tylko bakterie, ale i nas. Podsumowując, ja w Egipcie widziałam już wszystko co chciałam (nawet jeśli Luxor i grobowiec Tutenchamona pamiętam słabo), więc nie mam szczególnej potrzeby tu wracać, chyba że na nurkowanie. A jeśli, to zawsze z Łukaszem u boku, jako obowiązkowym reprezentantem płci męskiej 🙂