- Skoszarowani na islandzkiej ziemi
- Wybuch Fagradasfjall
- Źródła, wodospady, deszcz i prysznic czyli woda, woda, woda …
- Czarne plaże, kolorowe kaniony, niebieskie lodowce
- „Epoka lodowcowa”
- Po wschodniej stronie Krainy Lodu
- Islandzkie safari
- Magiczny Snaefellsnes
- Golden Circle w oparach wulkanu
- Reykjavik na „do widzenia”
Piękny zachód słońca, którego doczekał tylko Mariusz, niestety nie oznaczał pięknego poranka. Niebo było zasnute chmurami, a islandzkie śnieżne kotły – wczoraj tak imponujące – dziś były ledwo widoczne.
Po śniadaniu ruszamy w kierunku półwyspu Snaefellsnes położonego w zachodniej części Islandii. Jego nazwa oznacza półwysep „Śnieżnej Góry”, która niewątpliwie jest nawiązaniem do aktywnego wulkanu z czubem pokrytym lodowcem Snaefellsjokull.
Przejeżdżamy przez magiczny rezerwat przyrody w zatoce Hvammsfjordur, która jest częścią większej zatoki Breidarfjordur. Tu mają swoje legowiska różnorodne gatunki ptaków, z przepięknymi maskonurami włącznie. Oprócz zjawiskowych krajobrazów zdominowanych przez góry, w oczy rzuca się również archipelag maleńkich wysepek położnych w zatoce, nad którym unosi się mgła dodająca temu miejscu mistycznego uroku.
Pierwszym celem naszej podróży jest góra Kirkjufell oraz położony bardzo blisko wodospad Kirkjufellfoss. Zanim jednak do nich dojeżdżamy, mijamy w zatoce blisko Olafsviku, największy jacht żaglowy świata. Wyższy od Big Bena, mierzący 143 metry, 8-pokładowy i wymagający 54 członków załogi do obsługi, kosztował bagatela 400 milionów euro. Jacht A, bo o nim mowa, który należy do rosyjskiego miliardera, jest niemal futurystyczną jednostką pływającą projektu Philippa Starcka. Zrobił na nas wrażenie 🙂
Tymczasem czeka na nas góra Kirkjufell. Góra przypomina nasz rodzimy Koscielec, pod warunkiem, że patrzy się na nią od strony południowo-zachodniej, albowiem od pozostałych jest gigantycznym i samotnym blokiem skalnym. Pięknym, ale jakich wiele w Islandii. Agnieszka, Młody i Mariusz podejmują wyzwanie podejścia dokąd się da. Przechodzą trzy przełamania i docierają na wysokość 183 metrów. My z Łukaszem tymczasem gotujemy lunch, na który podajemy nieśmiertelne tagliatelle z sosem pomidorowym. Wciąż jednak wszystkim bardzo smakuje 🙂
Po drodze zatrzymujemy się przy kraterze Saxholl, który jest zaledwie jednym z wielu kraterów będących w zasięgu wzroku. Szacuje się, że ten konkretny wulkan wybuch około 3000 lat temu, a krajobraz, który dziś mogliśmy podziwiać, jest efektem tego wybuchu. Podchodzimy pod krater ścieżką z metalowymi schodami, a co odważniejsi znajdują drogę do samego krateru 🙂 Odwaga się jednak nie przydała, bo wulkan już wygasł, jednak oni tego nie wiedzieli.
Dalej jedziemy w kierunku Djupalonssandur, czarnej plaży, w piaskach której pogrzebana jest historia Epine Grimsby, statku, który w 1948 rozbił się o nabrzeże. Niestety zaledwie kilka osób z całej załogi udało się uratować. Jego zardzewiałe szczątki leżą dziś porozrzucane na plaży i przypominają o dawnej tragedii.
Z plaży idziemy klifem w kierunku starej osady rybackiej Dritvik, która w szczycie swojej popularności zamieszkiwana była nawet przez 400 (sic!) osób. Na śmiałków, którzy chcieli się załapać na kutry rybackie, czekał test w postaci czterech kamieni o różnej wadze, których podniesienie, w dodatku na odpowiednią wysokość, determinowało przydatność kandydata.
Następnie planowaliśmy zwiedzić jaskinię lawową – Vatnshellir Cave – ale atrakcja okazała się zamknięta, i zamiast lawą, musieliśmy się obejść smakiem. Za to klify Londrangar są otwarte całą dobę. To dwie ogromne bazaltowe skały, niegdyś będące kraterem wulkanicznym, który uległ daleko posuniętej erozji na skutek działania niszczycielskich sił wiatru i wody. Same klify mogłyby spokojnie nosić nazwę “white cliffs of Snaelfesness”, jednak nie ze względu na budowę geologiczna skał, a ptasie odchody. Ptaki bowiem uzurpują sobie prawo do własności tego miejsca. Jest ich tak dużo, że przez chwilę myślę o tym, co by było, gdyby nagle zaczęłyby się zachowywać jak w filmie Hitchcocka. Brrr!
Piękne popołudniowe słońce, które wyszło gdy opuszczaliśmy plaże w Djupalonssandur, potęguje magię tego miejsca.
Na koniec naszej podróży po półwyspie Snaelfessnes zaglądamy na plaże Ygri Tunga, gdzie na co dzień można spotkać foki. Spodziewaliśmy się, że fok pospolitych nie zobaczymy, bo przecież są w swoich koloniach lęgowych, liczyliśmy jednak na foki szare, które sezon rozrodczy mają nieco później. Niestety, ilość spotkanych na plaży fok była równa zeru, za to bogactwo ptactwa było imponujące.
Z delikatnym smuteczkiem opuszczamy półwysep, który nas absolutnie zachwycił pięknem swojego różnorodnego krajobrazu. Spokojnie mógłby być nazwany Islandią w pigułce, gdyż ma w sobie wszystko, co świadczy o wyjątkowości tego kraju: lodowce, wulkany, wodospady, górskie krajobrazy, ocean.
Na nocleg jedziemy na maleńki półwysep Akranes. Kamping jest położony malowniczo nad brzegiem oceanu i z takim widokiem za oknem spędzamy noc.